„Przemyśl najczyściejszem miastem Galicji” (cz. II)
… czyli kupa błota i felerne studnie
W pierwszej części materiału pt. „Przemyśl najczyściejszem miastem w Galicji” przywołaliśmy obszerny fragment z „Echa znad Sanu”, z roku 1885, w którym gazeta zwracała uwagę na fetor jaki spotkać można było na przemyskich ulicach i ogólny brud panujący w naszym mieście. Jako przyczynę tego stanu rzeczy gazeta wskazywała „przedewszystkiem karygodne, i dla mieszkańców wielkich miast stołecznych trudne do wytłumaczenia, niedbalstwo mieszkańców, a w szczególności właścicieli domów w Przemyślu”. „Przepełniona kloaka, kupa gnoju od koni, krów, trzody chlewnej i drobiu, trzymanych nawet w samem śródmieściu (…) niezamieciona od miesiąca sień i schody (…) w niczem bynajmniej nie żenują właściciela realności w Przemyślu. (…) Na palcach – pisała dalej gazeta – możnaby policzyć w Przemyślu te kamienice, w którychby kloaki były racjonalnie urządzone”. W wyniku czego „ w przeważnej części kamienic w Przemyślu na podwórzach i po sieniach panują tak okropne wonie, i to nawet po kamienicach pierwszorzędnych, że bez zatkania nosa trudno jest do nich wstąpić.”
Panorama Przemyśla, 1875 rok
W części drugiej naszego materiału, pozostajemy nadal przy opisie krajobrazu Przemyśla z końca XIX wieku, w szczególności tego z roku 1885. Tym razem przypatrzymy się sprawie kurzu, błota oraz braku wody, które uprzykrzały życie mieszkańcom miasta. Cytowane wcześniej „Echo znad Sanu” o sprawie niezamiecionych chodników oraz o zabłoconych ulicach wspominało już we wcześniejszych numerach pisma, zadając min. w numerze 19 z 1885 pytanie:
Czy Przemyślanie muszą brodzić w błocie po kostki?
„Naturalnie, że muszą” – odpowiadała sama gazeta – przynajmniej dopóki zarząd gminy nie stanie w tej sprawie na wysokości zadania. „Ażeby bowiem mieszkańcy Przemyśla nie potrzebowali brodzić w błocie, mając ostatecznie dość znaczną ilość chodników, potrzeba koniecznie aby rada miejska uchwaliła, że każdy właściciel domu obowiązany jest codziennie kazać pozamiatać chodnik, rynsztok i jednometrowy pas ulicy po za rynsztokiem wzdłuż całej swojej realności. Zwierzchność gminna nie powinna jednak poprzestać na samej tylko uchwale, ale organa jej wykonawcze powinny pilnie przestrzegać jej wykonania. Takie zarządzenie praktykuje się po wszystkich miastach po europejsku urządzonych (…). Końcu powinna gmina koniecznie zatkać powszechnie znane dwa źródliska błota w Przemyślu tj. krzyżownicę dróg “na bramie”, tudzież krzyżownicę dróg przy wjeździe z mostu do miasta, a to przez wybrukowanie tych krzyżownic w całej szerokości i długości kostkami kamiennymi, coby zaledwie paręset reńskich kosztować mogło, a uwolniłoby całe miasto od błota, gdyż z tych miejsc błoto po całem mieście się roznosi. Gdyby zarząd gminy jeszcze przed zimą rzeczone zarządzenie wydał i powyższe roboty uskutecznił (..) byśmy nie potrzebowali misić błota, z którego nic nie ulepimy. (…)”
Rynek w Przemyślu, pocztówka z 1898 roku
Zdaje się, że sprawa nie została przez „zwierzchność” potraktowana poważnie, gdyż dziesięć lat później, w 1895 roku, kwietniowy „Kurier Przemyski” grzmiał ze swoich stron:
„Wstyd i hańba ! woła każdy przechodzący ulicą Franciszkańską i rynkiem, gdy zobaczy tam błoto grząskie, sięgające po kostki. Istotnie trudno pojąć, jak coś podobnego jest możliwe w trzecim z rzędu mieście w kraju, w mieście które wydaje około 54.000 zł. rocznie na drogi i place! Mamy przecież biura techniczne, zdolnego inżyniera miejskiego, drogomistrza i konduktora. Czy ci „fachowcy” nie umią założyć drogi o należytym ścieku i zbudować prawidłowo? Czy szuter używany w Przemyślu posiada specjalną zaletę rozpływania się na deszczu? Czy nie istnieją przyrządy do zgartywania błota? Są to pytania, na które my nie chcemy dać odpowiedzi. Niechaj postawi je który z panów radnych, narzekających głośno na niezaradność miejskiego zarządu drogowego, magistratowi na posiedzeniu Rady miejskiej.”
Ulica Franciszkańska, lata 1897-1900
Jak jednak mogło do tego dojść, skoro – jak zapewniała „Gazeta Przemyska” w 1887 roku – zostało zaplanowane, już na rok następny, położenie nowych chodników „z płyt trembowelskich z kamiennym krawędziem po obu stronach ulicy franciszkańskiej”? Ano, tajemnica obecności błota na ul. Franciszkańskiej w 1895 roku okazuje się zupełnie prozaiczna. Do położenia wspomnianych chodników owszem doszło, ale dwa lata po notatce „Kuriera Przemyskiego”, czyli dziesięć lat po zapowiedziach „Gazety Przemyskiej”, w 1897 roku. Do tego czasu, w okresach deszczowych, błoto pozostawało nieodłącznym elementem przemyskiego krajobrazu, podczas gdy w dni suche, mieszkańców miasta, dla odmiany, prześladował dokuczliwy kurz. Działo się tak zwłaszcza w godzinach rannych i popołudniowych, a wszystko podobno przez niefrasobliwe zamiatanie ulic, które było „u nas jedną z najokropniejszych plag”. „Kto nie wierzy – pisało w nr 26 z 1880 roku pismo „San” – niech przypatrzy się, jak około godziny 9 rano lub 6 wieczorem, gdy największy ruch w okolicach kolei, chłopi i baby wywijają miotłami robiąc taki kurz, iż przechodnie literalnie się duszą. (…) Czasem wprawdzie jeździ beczka z wodą i trochę pokropi gościniec, lecz urządza się to tak dowcipnie, iż gdy kropią Rynek, to zamiatają trakt lwowski i odwrotnie.”
Sytuacja poprawiła się rzeczywiście jakieś dwadzieścia lat później. Póki co jednak, sprawą niespotykanie pilną, z czystością miasta mającą również związek, była sprawa niedostatku wystarczającej ilości wody. Braki natomiast wody zdatnej do picia, były już sprawą zdecydowanie bardziej poważną, bo dotyczył zdrowia ogółu obywateli.
Trzy studnie i katastrofa gotowa
O problemach z wodą, a raczej z jej brakiem, pisała prasa przemyska, od samego początku jej powstania. Już w 1880 roku, czasopismo społeczno-ekonomiczne „San” w numerze 32., zamieściło notatkę wskazującą na ten palący problem.
„Wypadałoby zwrócić na tę okoliczność uwagę – pisała gazeta – że w miarę powiększania się ludności i przybywania domów, stosunek studzien do nich coraz jest gorszym, gdyż właściciele kamienic nie myślą zupełnie o biciu studzien nawet tam gdzie woda jest blisko powierzchni, a postawienie studni nie wielkich kosztów wymaga. (…) stało się to rzeczą tak naturalną nie dbać o wodę w swej realności, że nikogo to już nie gorszy. Gdybyśmy posiadali przynajmniej wiele studzien miejskich (…), ale jest ich zaledwie kilka, a w niektórych nie ma bagatelka – wody.”
Przemyski rynek. Lata 80- te XIX
Pięć lat później „Echo znad Sanu” (nr 28/1885) pisało co następuje:
„W Przemyślu, w samem mieście znajdują się właściwie tylko trzy studnie publiczne, a mianowicie studnia obok kościoła franciszkańskiego co kilka dni zepsuta i naprawiana, mało dostępna studnia na Władyczu obok szpitala powszechnego i studnia na placu Kazimierzowskim, z których wodę do picia używać można. Chociaż bowiem te studnie posiadają wodę zaskórną a nie źródlaną, to jednak przynajmniej nieszkodliwą. Natomiast w całym rynku nie masz ani jednej studni, a na innych studniach po innych ulicach widzisz napisy: „Woda z tej studni jest do picia niezdatna. Miejski urząd sanitarny.”
Aleksander Mańkowski, który w zeszłym roku chemicznie rozbierał wody studzien przemyskich, znalazł w 7 studniach wodę tak zakażoną organicznemi ciałami, że woda z nich życiu ludzkiemu wprost zagraża. Studnie te bowiem znajdują się między samemi kloakami i kanałami, a nadto cały grunt w Przemyślu jest strasznie nieczystościami przesiąkły. Na całej lwowskiej i na całej dobromilskiej ulicy nie masz tam jednej studni publicznej, a mieszkańcy chodzą po wodę aż do szpitala lub Franciszkanów, znaczy przeszło 1 kilometer drogi.
Jak okropne stosunki pod względem wody do picia panują w Przemyślu, najlepiej przekonuje świeże obwieszczenie magistratu następującej osnowy:
>L. 12091. OBWIESZCZENIE. Ponieważ przekonano się, iż w ubiegłem lecie kilka osób zapadło niespodziewanie na choroby żołądkowe lub jelit z powodu wypicia wody ze studzien, które są zaopatrzone w tablice ostrzegające, iż woda z tychże zdrowiu ludzkiemu przy użyciu wewnętrznem jest szkodliwą, gdy dalej sprawdzono, iż niektórzy z pp. piekarzy używają wody z wspomnionych studzien do pieczywa – przeto widzę się zmuszonym zwrócić uwagę osób prywatnych na szkodę zdrowia osobistego, jaką sobie używaniem tej wody sprawiają. Zarazem zawiadamiam pp. producentów żywności, jak piekarzy itp., iż w razie skonstatowania, że wody z wspomnionych studzien do produkcji artykułów żywności lub napojów używają, ulegną za pierwsze przekroczenie grzywnie policyjnej 3 zł. W. a. [Z magistratu miasta, Przemyśl, dnia 28, października 1885. Dr. DWORSKI.] <
Ale czyż tabliczka – pyta się gazeta – na studni przybita, lub takie obwieszczenie, na murze przylepione zdoła ochronić ludność przemyską od niebezpieczeństw? (…) Naszem zdaniem takie szkodliwe studnie należałoby raczej całkiem zamknąć lub zasypać, bo już lepiej zmusić mieszkańców, aby dalej po wodę chodzili, niż aby się truli wodą, którą mają tuż pod nosem. Stosunki te smutne, które zwłaszcza w czasie jakiej epidemii mogą się stać przyczyną zagłady mieszkańców naszego miasta i strasznych nieszczęść, powinny jednak być silnym bodźcem dla naszych ojców miasta, dla naszej Rady miejskiej, aby im zapobiegli.”
Maciej Pietrzak
Żródła:
„Echo znad Sanu” nr 19/1885
„Echo znad Sanu” nr 28/1885
„Gazeta Przemyska” nr 28/1887
„Kurie Przemyski” nr 35/1895
„San” nr 26/1880
„San” nr 32/1880
OBRAZKI Z MIASTA: pozostałe posty