OBRAZKI Z MIASTA
Przemyśl na przełomie wieków
… albo mały Wiedeń
Z zapisków Feliksa Mantela
Feliks Mantel (1906-1990) pochodził z rozpolitykowanej, prawniczej rodziny przemyskich Żydów. Jego ojciec Józef Mantel (1875-1920) był bliskim współpracownikiem H. Liebermana. Przebywający w 1912 roku w Przemyślu Piłsudski gościł u Matlów na obiedzie. Sześcioletni wówczas Feliks zapamiętał, że tego dnia matka podała pieczeń wołową. Młody Feliks zapamiętał również pułk. Radelmachera, który codziennie maszerował ulicą Franciszkańcską do Komendy Korpusu oraz niemal wszystkich mieszkańców swojego domu przy Franciszkańskiej 20.
W 1980 roku ukazał się w Paryżu „Wachlarz wspomnień” Feliksa Mantela, w którym wspomina on rodzinne miasto oraz czasy swojej młodości. Wybór fragmentów tych „Wspomnień” dotyczący końca XiX wieku i pierwszych dwóch dziesięcioleci wieku XX – przytaczamy poniżej.
Mały Wiedeń
Cofnijmy się do siódmego dziesiątka dziewiętnastego stulecia. Z rozkazu najmiłościwiej nam panującego cesarza Austrii i Węgier, Franciszka Józefa i-go i w porozumieniu ze sztabem generalnym, zjechała do naszego miasteczka specjalna komisja, złożona z ekspertów wojskowych i technicznych, celem wybadania możliwości przekształcenia grodu w twierdzę. Komisja orzekła, że biorąc pod uwagę pagórkowate położenie miasta przy głównym trakcie kolejowym Lwów-Kraków praz planowane połączenie na Węgry przez przełęcz dukielską do Mezi-Laborcze, jest to punkt właściwy dla zorganizowania obrony przeciwko ofensywie rosyjskiej. (…) Miasto otoczono potrójnym pasem fortów z cegły, żelaza i betonu w odległości mniej więcej 20 km od centrum. Umieszczono je w punktach strategicznych (skrzyżowanie dróg, brody itp.) . Były to kazamaty z wylotami na karabiny i armaty średniego kalibru. Wszystko pokryto zieloną trawką dla zmylenia poczciwych Ruskich. (…)
Dla budowy fortów, obiektów wojskowych, budynków mieszkalnych i warsztatów pracujących dla wojska potrzebna była siła robocza, która ściągała z okolicznych miasteczek i wsi przybyszów w poszukiwaniu zarobków. Ludzie ci do tej pory żyli w kompletnej nędzy i zacofaniu. Ponadto w związku z rozwojem miasta wzrosła niewymownie ilość urzędników i oficerów, dla których potrzebne były domy mieszkalne. (…) Miasto rosło jak na drożdżach i ilość mieszkańców wzrosła z 15.000 do 45.000, nie licząc wojska. Rozwój ten trwał nieprzerwanie do wybuchu pierwszej wojny światowej a więc około lat 50, z krótkimi okresami recesji, zupełnie niezależnie od światowej koniunktury. Tutaj budownictwem rządził sztab, wprowadzając nowe umocnienia, uzupełniając zapasy i powiększając załogę.(…)
Na dostawach dla wojska dorobił się wielkiego majątku pan Hirt, wielokrotny kamienicznik, który w nagrodę otrzymał od cesarza tytuł k. und k. (kaiserlicher und königlicher = cesarsko-królewski) Hoflieferant (dostawca dworski) oraz rozmaite odznaczenia. Chodził dumny jak paw i liczył okna w swoich domach. On to wyjeżdżał co roku z całym dworem do Karlsbadu. Miasto tym czasem przekształciło się w mały „Wiedeń”. Nie było jeszcze wodociągów, gazu i elektryczności, ale powstały pierwszorzędne restauracje, kawiarnie i kabarety, zwane w epoce kankana tingltanglami.
Elektryczność dotarła do miasta dopiero w roku 1908. Wodociągi zaprowadzono podczas pierwszej wojny światowej. Pamiętam obrzędy, związane z czyszczeniem lamp naftowych, wymianą knotów i lustrowaniem okopconych szkieł. Potem stało się światło wysokie lampy naftowe stały latami na wysokim pulpicie w kancelarii u ojca, jako pomniki dawnej światłości a raczej ciemności (…).
Panowie oficerowie
Tymczasem panowie oficerowie nudzili się w twierdzy. Pułkami, jak wszędzie, rządzili feldfeble. Stały w mieście wyborowe pułki kawalerii, huzarów i ułanów, którymi dowodzili na papierze arcyksiążęta, książęta i hrabiowie, otoczeni sztabami arystokratycznych oficerów. Wyborna śmietanka austriackiej a szczególnie węgierskiej armii. Grali w karty, w bilard, szwędali się po lokalach, wystawali godzinami na korsie przed apteką Schwarza, przed cukiernią Rosiewicza (Erazma!) i przed kawiarnią Grand, pili i uwodzili panny z miasta, którym serca miękły na widok bajecznie kolorowych i bogato szamerowanych mundurów i na dźwięk takich nazwisk jak Hohenlohe, Esterhazy, Pallavicini itp. oraz komplementów , szeptanych we wszystkich językach monarchii. Nawet córki rabinów nie mogły oprzeć się temu czarowi i nierzadkie były wypadki, że uciekały z oficerami spod pobożnego dachu w szeroki świat. Nie można sobie wyobrazić ogromu hańby, wstydu i moralnych cierpień ortodoksyjnego środowiska. Panowie oficerowie wydawali pieniądze, przegrywali i pożyczali, niektórzy nie oddawali i popełniali samobójstwo, za innych płaciła rodzina a miasto i mieszczanie bogacili się.
Ulubionym miejscem zebrań towarzyskich był handelek Ochsenberga i kawiarnia Stiebera. W „pokoju do śniadań” wypijano morze pilznera, naówczas „czystej” nie znano, jeśli już to czysty spirytus tzw. bongout, który przegryzano kanapkami z pocztowym śledziem, ołomunieckimi kwarglami albo sztangami z roquefortem, zamożniejsi żydowskimi bułeczkami, wypełnionymi w miejsce miękuszki – rosyjskim kawiorem.
Kawiarnia Grand, której właścicielem był pan Sieber, była na owe czasy największym i najwytworniejszym lokalem tego rodzaju w całej Austrii. Bilard, damski salon, wielkie landszafty historycznego Przemyśla, współczesne karykatury oficerów i notabli pędzla Sichulskiego, znakomita kawa, chrupkie rogaliki i staranna usługa pod stałą kontrolą gospodarza, wyrobiły kawiarni świetną opinię. Pan Stieber, były kelner, przeniósł się potem do Wiednia, otworzył w centrum kawiarnię Splendid i został prezesem wiedeńskich kawiarzy. (…)
Jeśli chodzi o żołnierzy, obowiązywała ich trzyletnia służba. Ćwiczenia były wyczerpujące, wikt lichy a traktowanie oficerów i podoficerów brutalne. Bicie w mordę i kara chłosty były na porządku dziennym. Co gorsze, często stosowano wymyślne tortury, jak szpangi i słupek. Mnożyły się samobójstwa żołnierzy. Wiadomości o tym coraz częściej przenikały i wreszcie pod koniec XIX wieku miejscowy socjalistyczny organ „Głos Przemyski” rozpoczął kampanią w tej sprawie pod hasłem „soldateska hula”. (…)
Znowu ten … Lieberman
Wówczas, w ostatnich latach XIX w., dowódcą korpusu był gen. Galgoczyi, Słoweniec, ulubieniec cesarza, znany z trywialnego stylu i spodni ułożonych w wielowarstwową harmonijkę. „Głos Przemyski” ustawicznie zamieszczał rewelacje, dotyczące torturowania i samobójstw żołnierzy w koszarach. Opinia publiczna była wzburzona, oficerowie jeszcze więcej. Ci ostatni nie z powodu tortur, ale z powodu zdrady tajemnicy wojskowej. Czy to jest możliwe, by ktoś wynosił na miasto wiadomości z koszar? A jeśli tak, to kto? Celem zdobycia odpowiedzi na to pytanie wysyłają delegację do redakcji „Głosu Przemyskiego”, która mieściła się w lokalu kasy chorych w Rynku. W odpowiedzi oficerów internują w lokalu redakcji, trzymają pod strażą przez długie godziny i zwalniają dopiero późną nocą z ostrzeżeniem, że może być gorzej, jeśli znowu pojawią się z żądaniem wydania autora. Oficerowie biorą rewanż następnego dnia i policzkują publicznie Liebermana. Robotnicy i Żydzi są wzburzeni, dochodzi do gwałtownych manifestacji przeciwko wojsku i wreszcie uzbrojeni socjaliści strzelają do oficerów na moście i na Zasaniu. (…)
Cała prasa austro-węgierska, ba, całego świata, donosi o tych wydarzeniach w twierdzy. Władze ogłaszają stan wyjątkowy. Aresztują Liebermana i innych przywódców i osadzają ich w więzieniu lwowskim. Daszyński, który jest posłem do parlamentu, składa ostra interpelację i wygłasza płomienne przemówienie przeciwko militaryzmowi, jego praktykom i jego skutkom. Lwowski sąd przysięgłych wydaje jednogłośnie werdykt uniewinniający (!) oskarżonych. Cesarz odwołuje Galgoczyego. Ustaje bicie i torturowanie żołnierzy. (…)
Dom Robotniczy
Kiedy na Bałkanach walczono, Liebermann wpadł na pomysł wybudowania wielkiego i reprezentacyjnego Domu Robotniczego, którego brak dawał się rzeczywiście odczuć. „Mierz siły na zamiary, nie zamiar na według sił!” Nie było pieniędzy, nie było kredytów, ale była dobra wola, poświęcenie robotnika i szantaż pana posła (w sprawach finansowych). Te trzy czynniki pozwoliły inżynierowi Aleksandrowi Malinowskiemu doprowadzić robotę do końca i wystawić gmach okazały, najokazalszy w tym czasie w Galicji Dom Robotniczy. Mieściła się w nim wielka sala teatralna, z kurtyną Wygrzywalskiego. Na kurtynie robotnicy ciągną łódź, skąd, dokąd i po co, nie wiadomo. Dalej bła tam sala klubowa, sala związków zawodowych, restauracja, piekarnia i trzypiętrowa część mieszkalna. Maszyny w piekarni były nowe, ale pieczywo złe. Nigdy nie można było dociec, dlaczego tak się dzieje ani też nie udało się poprawić jakości chleba i bułek. W klubie była biblioteka i sekcja teatru amatorskiego. Jedna i druga pracowały bardzo pilnie. W klubie też zawisł portret mojego ojca po jego śmierci. W skrzydle mieszkalnym urządzili się zasłużeni towarzysze: Burda, późniejszy major legionowy i przeciwnik Liebermana, Bażowski, Siegman i inni. Dom był naprawdę budynkiem, który zdobił miasto. Tadeusz Wieniawa-Długoszewski, który w latach świetności tej rodziny zjechał z odczytem, obejrzawszy dom napisał: „Bestia Liebermann za życia sobie pomnik postawił!”. Ale za ten pomnik trzeba było płacić. Dochody były mizerne, restauracja nie szła, sala była pod bojkotem ze strony kleru i endeków, którzy bronili swojego „Sokoła”. A tu terminy płatności biegły, szantaż pana posła przestał dawać wyniki, groziła licytacja. I tu jedynym kandydatem był biskup Pelczar dla chrześcijańskich związków. Na samą myśl o tym socjaliści wtedy i później otrząsali się, jak diabeł przed święconą woda. I byłoby niechybnie doszło do tej transakcji, gdyby nie wybuch wojny i ogłoszenie moratorium. Po odbiciu miasta, wojsko austriackie wydzierżawiło salę i restaurację. Urządzono kino na co dzień, a w dni świąteczne odbywały się przedstawienia teatralne, akademie i bale. (…)
Pułkownik Radelmacher i ulica Franciszkańska
Pułk. Radelmacher mieszkał na Zamku, tzn. nie w Zamku, lecz w domu, położonym na wzgórzu, w parku zamkowym. Domek ten później należał do majstra kominiarskiego Kropiwnickiego i wtedy mieszkał tam mój kolega szkolny Kucz z rodzicami. Była to rodzina robotnicza.
Pułk. Radelmacher pracował w Komendzie Korpusu i miał daleką drogę do biura. Wyszedłszy z domu przechodził pod długim murem seminarium duchownego, za którym znajdował się ogród owocowy ze wspaniałymi papierówkami. Mur był co prawda wysoki, jednak dla chcącego nic trudnego i do ogrodu można było łatwo zakraść się po jabłka. Sam tego doświadczyłem, kiedy jednego lata spędziliśmy wakacje w domu pułkownika.
Pozostawiwszy po lewej ręce kazimierzowski zamek, pułkownik schodził z góry wzdłuż budynku seminaryjnego, przeciętego dwoma placykami z figurami świętych, potem obok urzędu parafialnego i starego dworku Orzechowskiego, położonego naprzeciw katedry. (…)
Minąwszy urząd skarbowy, pułkownik prężył się i porządkował rapcie. Zbliżał się do odwachu, skąd żołnierz, trzymający wartę, oddawał mu honory. Kościół pojezuicki, zwany wojskowym, barokowy kościół franciszkanów dzieliły go teraz od pryncypialnej ulicy Franciszkańskiej ze znanym nam już handelkiem Ochsenberga i apteką Szancera. Pułkownik ginął w tłumie, aby wypłynąć znowu na Plac na Bramie, obok blaszanego pisuaru a la Clochemerle. Następnie minął cukiernię Rosiewicza, sklep Martynowicza i kawiarnię Stiebera (…) i, idąc ulicą Mickiewicza, docierał w końcu do Komendy.
Pułk. Radelmacher nie ginął w tłumie, to nieprawda. Odcinał się od otoczenia wojskową postawą, wysokim wzrostem, długą, surową twarzą, cesarskimi bokobrodami i błyszczącymi sztybletami .Był zupełnie siwy i ta właśnie siwizna dodawała mu godności. Jego militaryzm był w dobrym tonie. Oczywiście nie był to oficer liniowy, jako oficer administracyjny służył wiernie cesarzowi przez lat czterdzieści.
Pułk. Radelmacher odbywał powyższą drogę cztery razy dziennie. Nie miał, czy nie chciał mieć do dyspozycji samochodu ani powozu. Ani deszcz ani mróz nie mógł powstrzymać go od pójścia do biura. Był uosobieniem punktualności i służbistości.
W domu był surowy. Z żoną miał wieczne konflikty, bali się go trzej synowie, Rajmund, Wiktor i Erwin, drżały nim psy. Często polował, z zamiłowaniem zjadał ubite ptaki, które nie należały do szlachetnej dziczyzny.
Znali go przechodnie i sąsiedzi, był dla nich zegarem i wyrazem ustabilizowanego życia. Kiedy przed samą wojną poszedł na emeryturę, skończyła się epoka, zabrakło zegara i rozpoczęły się czasy burzliwe. Właśnie zamordowano w Sarajewie następcę tronu.
Po wybuchu wojny (…) nie wpadały już w oko jego codzienne marsze. Może zmienił trasę, może pochłonął go wzmożony ruch uliczny.
Czasu wojny zjawił się raz u nas w domu przy ul. Franciszkańskiej 20. Właśnie otrzymał wiadomość, że jego syn Wiktor padł na froncie. Nie miał odwagi, by zanieść tę nowinę żonie. Usiadł w fotelu i płakał.
Pułk. Radelmacher załamał się pod brzemieniem osobistej tragedii. Był on dla mnie symbolem porządku w monarchii austro-węgierskiej. Kiedy pułk. Radelmacher załamał się, załamała się w moich oczach cała Austria.
Twierdza
Po zamordowaniu arcyksięcia rodzice wyjechali do Zakopanego na wakacje, zabierając mnie i młodszą siostrę , Franię.(…) Rodzice wynajmowali górską chatę i tam matka prowadziła pełne gospodarstwo. Nie myśleli wcale o wojnie. (…)
Wiadomość o odrzuceniu przez Serbię ultimatum i o mobilizacji przyszła w nocy. Obudziłem się i zauważyłem, że rodzice pakują kufry. (…) Matka z dziećmi miała przeczekać wojnę u dziadków w Krakowie, ojciec udał się do Przemyśla.(…)
Tymczasem ewakuowano pośpiesznie z Przemyśla ludność cywilną ze względu na bezpieczeństwo. Ci, którym pozwolono zostać, musieli zaopatrzyć się w zapasy żywności na dwa miesiące. Wkrótce cofające się pod naporem wojsk rosyjskich armie austriackie generałów Dankla i Aufenberga przeszły przez miasto i opróżniły magazyny żywnościowe. Rozpoczęło się oblężenie, które trwało do marca następnego roku. W październiku zdołano przerwać pierścień wojsk rosyjskich, ale tylko na krótko. W twierdzy znajdowało się pod dowództwem gen. Kumanka przeszło 100.000 wojska, które powoli zaczęło odczuwać skutki przemarszu cofających się armii. Brakowało prowiantu. (…) Rosjanie postanowili twierdzę wygłodzić. (…) Wreszcie wygłodzono wojsko do tego stopnia, że Węgrzy zjedli wszystkie psy i koty. W tej sytuacji Kumanek kazał wysadzić mosty i składy amunicji i poddał się Moskalom. (…)
Wkrótce do miasta zjechał car i zamieszkał w pałacu żydowskiego młynarza i rotmistrza Frankla. Przyjechał zobaczyć zdobycz. Żydom nie wolno było mieszkać w „krieposti”, więc ich ewakuowano w sposób grzeczny, ale stanowczy. Nikomu nie spadł włos z głowy.
Panowanie rosyjskie trwało krótko. W czerwcu Austriacy wspomagani przez Niemców a raczej Niemcy z austriackimi przeszkodami zrobili kontrofensywę i oswobodzili miasto.
Henio Szancer
Podczas oblężenia Przemyśla ojciec otrzymał polecenie udania się do Wiednia celem nawiązania łączności z austriackimi związkami zawodowymi. (…) Po oswobodzeniu Przemyśla wróciliśmy szybko do domu. Mieszkanie, pozostawione bez opieki, zastaliśmy nietknięte. Brakowały drobiazgi, które zabrał ze sobą do niewoli oficer austriacki, zakwaterowany w mieszkaniu podczas oblężenia. Ojciec uruchomił kancelarię i instytucje partyjne w ograniczonym zakresie z powodu braku ludzi, powołanych przeważnie do wojska.
Po powrocie z Wiednia miałem przed sobą jeszcze rok szkoły ludowej. Uczyłem się niechętnie, poświęcając czas mojemu pierwszemu wiernemu do śmierci przyjacielowi, Henrykowi Szancerowi. Rodzice Szancera przybyli ze Skolego i objęli największą aptekę w Przemyślu. Z tej racji pozostali w mieście podczas oblężenia. Henio (tak go nazywaliśmy) musiał szczegółowo opowiadać, jak wyglądało życie w tym okresie. Razem poznawaliśmy rozkosze kina, gdzie przesiadywaliśmy całymi popołudniami, podziwiając ówczesne gwiazdy Olafa Foenesa, Ast e Nielsen, Pawła Veita, Alberta Wassermanna i Pawła Wegnera. (…) Zbieraliśmy (każdy chłopak musiał coś zbierać!) ksiązki, znaczki i fotografie aktorów filmowych. Ogarnęła mnie pasja gromadzenia druków i fotografii z czasów oblężenia, był to początek mojego archiwum.
Religia
Śmierć i pogrzeb ojca były dla mnie wielkim przeżyciem i były przyczyną długotrwałych rozmyślań na temat mojego stosunku do narodu i religii żydowskiej i do narodu polskiego.
Do religii nie byłem przyzwyczajony, nie widziałem jej w domu, w szkole zaś miałem nauczycieli, którzy nie starali się albo nie umieli przedstawić ją w odpowiedniej formie. Ojciec nigdy nie chodził do synagogi, chyba w wigilię sądnego dnia, by posłuchać pięknej melodii Kol Nidrej. Ojciec życzył sobie, bym poznał język hebrajski, miałem nauczycieli, ale nic z tego nie wyszło. A jednak samo wejście do kościoła czy do synagogi robiło na mnie głębokie wrażenie. (…)
Stara synagoga, istniejąca wiele wieków, w stylu renesansowym, nie cieszyła się wielkim powodzeniem w piątkowe wieczory. Niewielu pobożnych tam zachodziło, mając powierzchownie ręce u wejścia. Ta synagoga, zwana starą bożnicą, była pod zarządem ortodoksyjnych Żydów. Bardziej postępowi mieli swój tempel, średnio pobożni bożnicę Scheinbacha a już skrajnie religijni chasydzi modlili się w prywatnych domach modlitwy. Stara synagoga, dziś już nie istniejąca, wychodziła na Plac Rybi, w dzień pełen gwaru i wrzasku straganiarskiego, w piątek wieczorem pełen pustki i smętku. Synagoga i plac kąpały się w specyficznym przemyskim czy kazimierzowskim świetle, o zachodzie słońca, kiedy wypadało przystąpić do modlitwy (..). Wszystko tonęło w wielkiej ciszy, powadze i surowości. Odczuwało się wpływ tradycji, historii i pobożności, mimo, że modlących się było mało, budynki zaniedbane i nazwa słabo oświetlona
Feliks Mantel (1906-1990) pochodził z rozpolitykowanej, prawniczej rodziny przemyskich Żydów. Jego dwaj wujowie dr. Eliasz Mantel i dr. Ozjasz Rast byli przed wojną endekami. Różnice poglądów w rodzinie były na tyle duże, że – jak wspomina – F. Mantel – „ojcowie należeli do różnych obozów politycznych i do tego stopnia różnili się przekonaniami, że jak długo pamiętam, nie rozmawiali ze sobą, a rodziny nie utrzymywały stosunków. Ojciec Feliksa, Józef Mantel (1875-1920) był w pewnym okresie faktycznym przywódcą przemyskich socjalistów. Po Hermanie Liebermannie przejął kancelarię adwokacką i wraz z nim oraz Witoldem Regerem założył w Przemyślu Polską partię Socjal-Demokratyczną. W 1912 roku przebywający w Przemyślu Piłsudski został przyjęty obiadem u Mantlów. Sześcioletni wówczas Feliks zapamiętał, iż na obiad tego dnia matka podała pieczeń wołową. Zarówno Feliks jak i jego ojciec Józef należeli do tej kategorii Żydów, której religia była raczej obca. „Nie praktykowałem religii żydowskiej – pisał po latach – nie znałem języka hebrajskiego ani żydowskiego, ale poczuwałem się do łączności z narodem żydowskim, kiedy go krzywdzono i prześladowano. Bolały mnie wybryki antysemickie”. Po wybuchu II wojny światowej został skazany na dwa lata łagrów, później na pół roku więzienia. We wrześniu 1944 roku Feliks Mantel przybył do Lublina, by wkrótce objąć stanowisko posła RP w Wiedniu. Na wieść o przymusowym wcieleniu PPS do partii komunistycznej, F. Mantel wybiera emigrację i na stałe osiada w Paryżu.
OBRAZKI Z MIASTA: pozostałe posty