Krwawy pogrzeb
czyli jak Murzyn szablą w Przemyślu wywijał
Fakt, że murzyńscy niewolnicy zaczęli pojawiać się w XVI-wiecznej Polsce może zdziwić zapewne wielu. W przeciwieństwie do swoich następców pracujących na amerykańskich plantacjach bawełny, wiedli w dawnej Polsce całkiem znośne życie. Trafiali do nas w różny sposób. „Zazwyczaj – jak pisał Piotr Antoniewski w „Kurierze Historycznym” – byli kupowani przez magnatów niczym pamiątka z dalekich wojaży albo w zawierusze wojen polsko-tureckich trafiali w ręce polskich rycerzy.(…) Nie byli oni jednak siłą roboczą, ale bardziej maskotką, atrakcją uświetniającą jakąś uroczystość, żywą dekoracją pałacu. Nie dawano im ciężkich prac, gdyż obawiano się, że tak kosztowny nabytek może się „zepsuć”. Dlatego też czarni niewolnicy pełnili najczęściej funkcje lokajów. Nierzadkim widokiem byli też murzyńscy fajkowi, których zadaniem było jednie podawanie swemu panu fajki.” Miał swego czarnoskórego lokaja – zwanego Józefem Holendrem – król Jan III Sobieski. Trzymał też czarnych lokajów na swym dworze Stanisław August Poniatowski. Murzyni w służbie szlachciców często polonizowali się, a za wierną służbę panu mogli spodziewać się nagrody. „Niektórzy nawet – jak pisał Jacek Komuda – podawali się za szlachciców. Tak było w przypadku Aleksandra Dynisa, czarnego sługi biskupa krakowskiego, którego znajdujemy w Liber chamorum Waleriana Nekandy Trepki. Pachołek przed 1633 rokiem ożenił się z nieślubną córką pana Chlewickiego, miał z nią dwóch synów i dziewkę. Sam uważał się za szlachcica, co więcej, służył u niego (u Murzyna, sic!) bratanek jego małżonki (…).”
Pośród szlacheckiej braci powszechny był też podziw dla odwagi i waleczności murzyńskich wojowników, z którymi Polacy stykali się w czasie wojen z Imperium Osmańskim. Skoro zaś u możnych tego świata Murzyni w służbie bywali, to i na ziemi przemyskiej nie mogło być inaczej. Nie dziwi więc fakt, że jeden z przedstawicieli zacnego rodu Fredrów również miał Murzyna u swego boku. Murzyn ten – jak zaświadcza W. Łoziński – „przejął miejscowe obyczaje i graczem był na szable, w burdach swego pana brał czynny i wybitny udział”. O samym właścicielu krewkiego Murzyna – Andrzeju Fredrze oraz o eskapadzie „jego” Murzyna na miejscową cerkiew, pisał swego czasu w ”Naszym Przemyślu” Marcin Duma. Sam czarnoskóry zawadiaka miał być ponoć po latach przez Fredrę uwolniony. Podobno ożenił się, miał dzieci i wrósł w lokalną kulturę oraz obyczajowość do tego stopnia, że nosił się jak reszta „panów braci”. I nie ma się temu co dziwić; JAKI PAN, TAKI … MURZYN.
M.P.
Murzyńscy słudzy na obrazie Canaletta „Elekcja Stanisława Augusta” (postacie w centrum obrazu)
Krwawy pogrzeb *
Marcin Duma
Ziemia przemyska leżąca w województwie ruskim, utworzonym w XV wieku, słynęła nie tylko z rozwoju gospodarczego i kulturalnego ale pozostawała niestety areną częstych kłótni i prywatnych wojen. Autorami tych zajść były znamienite rody szlacheckie tej ziemi, których członkowie często piastowali wysokie urzędy państwowe. Przekonanie o swojej racji, buta i wyższość nad innymi doprowadzały do nagminnego łamania prawa. Najazdy, uprowadzenia, zakłócanie porządku publicznego czy morderstwa w okresie największej swawoli stanu szlacheckiego przypadającego na XVI i XVII wiek były wpisane w życie codzienne ówczesnych mieszkańców ziemi przemyskiej. Nie było dnia, aby nie donoszono i komentowano o kolejnych zajściach, w których bohaterowie szlachetnie urodzeni nie wykazali się przebiegłością, zuchwałością, zawziętością czy okrucieństwem.
Znakomity historyk Władysław Łoziński pisał: Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rzędu, bez ładu i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być trudno, spokojnym nie podobna.
Bójka szlachty w kościele. Takie sytuacje w dawnej Rzeczypospolitej nie były odosobnione. Dochodziło do nich często w trakcie odbywających się zazwyczaj w kościele sejmików ziemskich. Dlatego w obawie przed profanacją ze świątyni wynoszono monstrancję. [Bójka szlachty w kościele, akwaforta z druku „Gedoppelter polnischer Sack – Spiegel oder merckwürdige Vorbildung des ehemahl – und dermohligen Zustandes in Pohlen (…)”, 1734; Biblioteka Narodowa]
Wśród wielu rodów zamieszkujących od pokoleń ziemię przemyską, a wystarczy tu wymienić: Drohojowskich, Stadnickich, Herburtów, Krasickich czy Bolestraszyckich, których przedstawiciele dali się ponieść anarchii i swawoli znaleźli się też i Fredrowie. Ten prastary i zacny ród herbu Bończa wywodzący swoje korzenie z Pleszowic (miejscowość położona obecnie na terenie Ukrainy), z którego pochodziły tak znane w Przemyślu i okolicy osobistości jak Jan Fredro – kasztelan przemyski czy Aleksander Antoni Fredro – biskup przemyski, nie był wolny od pieniaczy i awanturników. Na kartach rodzinnej kroniki negatywnie zapisali się dwaj synowie Andrzeja z Chodnowic (obecnie Ukraina) Andrzej i Jan.
O braciach zrobiło się głośno w roku 1599. Mając pewne pretensje do Mikołaja Ornowskiego, napadli go w czasie snu w jego przemyskiej gospodzie. Rannego wywlekli z izby i rzucili na pastwę swoim kompanom, którzy bez opamiętania uderzali szablami półprzytomnego szlachcica. Ciało zamordowanego prezentowane w grodzie miało około 50 ran ciętych.
Nie był to jednak koniec krwawych rozpraw. Cztery lata później wspólnie z towarzyszem Walentym Jaksmanickim Fredrowie zamordowali Teodora Tarnawskiego, brata chorążego sanockiego Stanisława. Upłynęły trzy kolejne lata, a bracia zaatakowali ponownie, tym razem w święta Bożego Narodzenia w 1606 roku, ofiarą był ich krewny Jan Orzechowski. Wspólnie ze swoimi pachołkami napadli go modlącego się świtem w kościele (…). Uzbrojeni w szable i muszkiety zaczęli strzelać w stronę Orzechowskiego. Ten, ugodzony dwiema kulami padł martwy, ciężko ranni zostali także dwaj słudzy, którzy stanęli w jego obronie. (…)
Po takich zajściach nie było niczym dziwnym, iż mieszczanie przemyscy i szlachta bali się braci jak ognia. Przede wszystkim zaś Andrzeja, który wśród swojej czeladzi trzymał kupionego Murzyna, wielką jak na owe czasy ale i groźną osobliwość. Ów Murzyn szybko przyswoił sobie miejscowe obyczaje, świetnie nauczył się posługiwać szablą i zaczął wodzić prym w licznych burdach i kłótniach swojego pana. Jedna z takich poważniejszych awantur miała miejsce w Przemyślu i odbiła się głośnym echem w całej ziemi przemyskiej.
Obraz Józefa Brandta, Wyjazd z Wilanowa Jana III i Marysieńki Sobieskich. Na czele czarnoskórzy słudzy polskiego króla.
Andrzej Fredro bywał ku utrapieniu mieszkańców bardzo częstym, lecz niepożądanym gościem w Przemyślu. Pewnego dnia przechodząc ulicami miasta w towarzystwie swoich kompanów, natknął się na orszak pogrzebowy zdążający do cerkwi. Nie wiemy, co zdenerwowało Andrzeja, czy nie mógł się przecisnąć przez idących licznie żałobników, (…) czy został przypadkowo potrącony. Zresztą w przypadku Fredry o znalezienie powodu do awantury nie było trudno. Nie dość na tym, obok niego kroczył inny szlachcic awanturnik Stanisław Jaksmanicki. Bijatyka wisiała w powietrzu, nie namyślając się długo obaj dobyli szabel i razem z hajdukami zaczęli rozganiać kondukt pogrzebowy. Na ulicy zrobiło się głośno, przerażeni ludzie ratowali się ucieczką, ale nie wszyscy. W orszaku pogrzebowym musiały być osoby, które stawiły początkowo opór atakującej bandzie. W trakcie bójki bowiem mocno ucierpiał towarzysz Fredry szlachcic Wijowski oraz wspomniany już Murzyn. Rozsierdzeni (…) bijąc każdego, kto im stanął na drodze ruszyli za resztą żałobników wchodzących do cerkwi. Pierwszy do świątyni wpadł Murzyn czarny diabeł – wysłannik z piekieł, jak mówili o nim mieszkańcy grodu przemyskiego. Bez zahamowań ciął szablą wszystkich, których dosięgnął, a wtórował mu w tym Wijowski. Zgromadzeni w cerkwi widząc lejącą się krew i zdając sobie sprawę, że i tu nie są bezpieczni rzucili się do wyjścia razem z duchownymi. Ci ostatni wybiegając na zewnątrz, zamknęli drzwi cerkwi na klucz, pozostawiając tam Murzyna i Wijowskiego. Sami udali się po pomoc na zamek w celu zawiadomienia straży starościńskiej. Widząc całą sytuację, Fredro i Jaksmanicki ruszyli z odsieczą zamkniętym kompanom i nim przybyła straż, rozbili drzwi cerkwi, uwolnili obu towarzyszy i opuścili pośpiesznie Przemyśl.
Obraz Józefa Brandta, Pochód z łupami. Powrót spod Wiednia, ok. 1880. Tak jak na poprzednim obrazie widzimy na pierwszym planie czarnoskórych niewolników.
Główny prowodyr tego zajścia (…) musiał dobrze wiedzieć, jaka kara grozi mu za te przestępstwa. W ówczesnym systemie prawa karnego zaostrzonego od XVI wieku za zabójstwo krewnego lub umyślne morderstwo szlachcica karano śmiercią. Niejednokrotnie w uniknięciu odpowiedzialności pomagała opieszałość sądów, zbrodni kryminalnych nie sądzono ustawicznie, ale oddawano pod sąd królewski czyli sejm, który zwoływany był raz na dwa lata i trwał sześć tygodni. W takiej sytuacji ilość nagromadzonych pozwów połączonych ze sprawami sejmowymi była niemożliwa do rozpatrzenia. Nie mając natomiast wyroku sądowego, nie wolno było pojmać szlachcica (…). Poeta tamtych czasów pisał: Sprawiedliwości nie masz, przez sejm cały, ledwie osądzim ze dwa kryminały. Tak więc licznie czekająca szlachta traciła cierpliwość i sama szukała sprawiedliwości, organizując porwania, zajazdy i napady. Mścił się brat za brata, krewny za krewnego, przyjaciel za przyjaciela, a to z kolei doprowadzało do wystąpień przeciwko sobie wrogich rodzin. I w tym przypadku rację miał pewien Włoch mówiąc: Gdyby ustawicznie sądzono kryminały, maluczko by tu było zbrodni, bo natury wasze polskie dobre są, karne, łaskawe, dobrotliwe. (…)
* Artykuł Marcina Dumy pt. „Krwawy pogrzeb” ukazał się pierwotnie w piśmie „Nasz Przemyśl” nr 1 (135)/2016
Poniżej link do wszystkich
dotychczas opublikowanych materiałów:
Od kilku już lat Przemyskie Historie.pl starają się przybliżać mieszkańcom Przemyśla historię ich pięknego miasta. Jeśli choć trochę podoba Ci się to co robimy;
CZASY I RZECZPOSPOLITEJ: pozostałe posty