PRZEMYSKIE OKOLICE

Patrzę i wspominam … czyli o Medyce Pawlikowskich

O Medyce słyszałam po raz pierwszy, gdy byłam jeszcze dziewczynką: siedziałam w „zielonym pokoju” na kanapie, okrytej dywanem (…) Ojciec chodził po pokoju i rozprawiał o Słowackim. Swój wykład przeplatał głośnym czytaniem fragmentów dotąd mi nie znanego poematu Słowackiego. Ojciec czytał pięknie: wyraźnie, przekonywająco, po prostu. (…) W owo popołudnie czytał urywki „Króla Ducha”. Pamiętam nawet które: o córkach Popiela ….a zachwycony ojciec objaśniał nas, jak wielkiej rzeczy dokonał Jan Gwalbert Pawlikwski z Medyki, odkrywając pisma pośmiertne Słowackiego. Dziwiłam się bardzo, jak można pisać po śmierci, ale oczywiście robiłam mądrą minę o nie pytałam o nic, nawet o to, gdzie się te pisma zgubiły i gdzie je ten Pawlikowski odnalazł.

Nie wiedziałam wtedy, jak mozolnym szukaniem było zestawienie poszczególnych fragmentów, fragmencików, różnych wariantów, czasem poszczególnych linijek tekstu poety i składanie go w całość logiczną, potem odczytywanie tego zrekonstruowanego tekstu i odkrycie jego sensu filozoficznego. Choć dla owego sensu filozoficznego – pamiętam – miał mój przewodnik po Słowackim i poezji mniej podziwu. „Mniejsza o całą tę mistykę – mawiał – ale co za obrazy!”. Jednak choć mniej cenił grubą „Mistykę Słowackiego”, napisaną przez Jana Gwalberta, miał dla niego podziw, wdzięczność za odkrycie tych, jak twierdził, najpiękniejszych utworów swego ulubionego poety.

 

Od tej chwili nazwisko Pawlikowski skojarzyło się w moim umyśle z poezją, kulturą, sztuką. Potem, w miarę jak się rozszerzały moje horyzonty, przybywało coraz więcej Pawlikowskich. Była to wizja dość chaotyczna, w której wprost roiło się od Gwalbertów. Nie było łatwo w nich się rozeznać. Pomagało, że prawie każdy był od „czegoś”. Obok więc Pawlikowskiego „od Słowackiego” był Pawlikowski „od teatru”, był od „Lamusa”, był od medyckich zbiorów, był od konspiracji i powstań, był od „Bajdy o Niemrawcu”, książki, którą się swego czasu zachłystywałam – nie wiem czy słusznie – do nieprzytomności.

Teraz, gdy zaczęłam przeglądać dzieje tej uroczej, a dziwnej rodziny, zaczęli mi się wszyscy Gwalbertowie porządkować. Nie tu jednak miejsce by opowiadać historię rodziny Pawlikowskich (o ile wiem, pisze ją Michał Pawlikowski). Wystarczy, gdy powiem, że historia ta jest i romantyczno-patriotyczna i przyrodniczo-społeczna, i estetyczno-intelektualna. Pawlikowscy bowiem bili się w powstaniach, konspirowali, siadywali w twierdzach, budowali domy, zbierali książki i ryciny, ogniście się kochali, przeżywali przygody ekscentryczne i romantyczne. Byli i wielkimi patriotami i zapalonymi przyrodnikami, ale także dziwakami, kolekcjonerami, politykami i działaczami, poza tym uroczymi, choć w obcowaniu niełatwymi ludźmi.

Siedzibą tej niespokojnej, a twórczej rodziny była od pierwszych lat dziewiętnastego wieku Medyka pod Przemyślem. Miałabym właściwie ochotę powiedzieć, że była to siedziba reprezentacyjno-symboliczna, bo Pawlikowscy chętnie zmieniali miejsce zamieszkania, a w Medyce mieszkali właściwie tylko dorywczo.

Niemniej Medyka była firmą i „gniazdem”. Zrobił ją tym Gwalbert. Gwalbert tout court, którego ma się ochotę nazwać Gwalbertem I. Prowadził tu działalność, jak często Pawlikowscy, dwustronną: przyrodniczo-praktyczną i kulturalno-społeczną. On to założył w Medyce piękny egzotyczny ogród, wybudował wielkie palmiarnie i chyba jedyną w Polsce kamelarnię… Palmy rosły bujnie, ciągle trzeba było podnosić szklany dach, aż w końcu (ale dopiero w trzecim pokoleniu) trzeba było palmy przetransportować do Ogrodu Botanicznego we Lwowie. Ale by utrzymać i pielęgnować taki ogród trzeba było fachowych ludzi. Gwalbert założył więc w Medyce szkołę ogrodniczą, sam żywo interesował się postępem i rozwojem sztuki ogrodniczej na świecie, należąc i do wiedeńskiego i do paryskiego Towarzystwa Ogrodniczego. Nie zaniedbywał także innych gałęzi gospodarstwa, pracował i społecznie, i organizacyjnie; był jednym z współzałożycieli Towarzystwa Gospodarczego.

 

A tak „ogrodując” i gospodarując, zajmował się także kolekcjonerstwem. Zbiory Ossolińskich przewiózł z Wiednia do Lwowa, a sam gromadził polskie starodruki i ryciny. Polskich starodruków zebrał około dwudziestu trzech tysięcy, rycin zaś i sztychów dwadzieścia cztery tysiące. Były tam pozycje takie, jak wszystkie prace Chodowieckiego i wiele rysunków ołówkowych Orłowskiego. Był to więc zbiór cenny, przy tym jeden z największych tego typu w Polsce. Ale po roku 1848, po przemarszu wojsk austriackich, które szły „pacyfikować” Węgry, zniechęcił się Gwalbert do Medyki i przeniósł do Lwowa.

Jego synowi, Mieczysławowi, życie ułożyło się zgoła inaczej: młodość upłynęła mu w patriotycznej i egzaltowanej atmosferze roku 1863. Te dzieje powstańcze są znowu ściśle związane z Medyką, z jej „oficyną”. Wielki stary dom nie był już zdatny do użytku, tak że życie koncentrowało się w małym, długim, rozpełzłym dworku, o którym miałabym ochotę powiedzieć, że był w stylu roku 1863. Wielu działaczy, bojowników i konspiratorów przewinęło się w różnych czasach przez ten mały domek. Znali go Władysław Zamoyski, i Lelewel-Borelowski, Kornel Ujejski i Mieczysław Romanowski, Wincenty Pol i Tytus Działyński.

Sam Mieczysław Pawlikowski, ważną w powstaniu pełniący funkcję, odpokutował swoje patriotyczne porywy dwoma latami twierdzy w Ołomuńcu, po czym, nie wracając już do Medyki, osiadł w Krakowie….

.

Zofia Starowieyska-Morstinowa; PATRZĘ I WSPOMINAM;
Wyd.Znak 1965r., wyd.I (fragment)
Zofia Starowieyska-Morstinowa (ur. 1891 w Bratkówce pod Krosnem, zm. 1966 w Krakowie) – polska eseistka, krytyk literacki.