Leon Sapieha, goryle i kły słonia
czyli safari w Kongu Belgijskim
Leon Sapieha urodził 19 grudnia 1883 r. w Krasiczynie, jako syn Władysława i Elżbiety z Potulickich Sapiehów. Ze wszystkich dzieci Władysława, to właśnie Leon miał odznaczać się w młodości najbardziej nieokiełznanym temperamentem, a później barwną biografią. Po zaliczeniu i nie ukończeniu trzech szkół, trafił w końcu do Akademię Marynarki Wojennej we Fiume, w której spędził dwa lata (1901-1903), która nieco go zdyscyplinowała. Po maturze, studiował chemię na uniwersytecie w Lipsku, a rok później w Brnie. W 1910 r. objął w zarząd folwark Wapowce. W czasie I Wojny Światowej służył najpierw jako kawalerzysta, a potem pilot c.k. armii.
W maju 1917 roku L. Sapieha oświadczył się Katarzynie Potockiej, córce zamordowanego w 1908 r. we Lwowie namiestnika Galicji – Andrzeja Potockiego, o którym już mieliśmy okazję wspomnieć, pisząc o romansie jego brata z żoną arcyksięcia Rudolfa – syna cesarza Franciszka Józefa I (patrz „Romans arcyksiężnej Stefanii i dwa pogrzeby”) . To właśnie podczas uroczystych zaręczyn, ojciec oficjalnie przekazał Leonowi w posiadanie Krasiczyn, który trzeba było przywrócić do świetności po zakończonych działaniach wojennych.

Zamek w Krasiczynie – drzeworyt M.Kluczewskiego, Kłosy 1873,
Ślub młodej pary odbył się w lipcu 1917 roku w Wiedniu. “Młodzi stanowili piękną parę, a późniejsze lata pokazały, że byli dobranym pod względem zainteresowań i kochającym się małżeństwem.” To właśnie z małżonką Leon Sapieha oddał się swojej nowej pasji – podróżowaniu. “W 1922 r. – jak pisze w biogramie L. Sapiehy Katarzyna Szuban – Sapiehowie odbyli podróż do Algierii, a w następnych latach do Indii; zwiedzili też bardzo dokładnie Himalaje i Cejlon. Kolejne podróże, które zawiodły Sapiehę aż do środkowej Afryki, miały oprócz celów krajoznawczych i myśliwskich ocenić możliwości kolonizacji czarnego kontynentu.
Pierwszą afrykańską podróż odbył wraz z żoną do położonego w środkowej Afryce – Konga Belgijskiego. Wyruszyli oni 26 grudnia 1926 r. z Brukseli, gdzie oprócz listów polecających do władz w Kongo, nabyli cały ekwipunek potrzebny na półroczną podróż. Na początku stycznia 1927 r. dotarli do Boma, stolicy Konga. Stamtąd udali się samolotem do Leopoldville (Zair), a następnie statkiem po rzece Kongo do Stanleyville (Lisangani). Tutaj też nastąpiły ostatnie przygotowania do myśliwskiej wyprawy, której celem było upolowanie słonia i wyruszono w bezkresne lasy Iturii. Od gubernatora prowincji Leon uzyskał zezwolenie na zabicie ośmiu słoni i jednego okapi, które już wtedy było rzadkim zwierzęciem. Wyprawa zakończyła się sukcesem. Leon upolował planowane osiem słoni, a kły jednego z nich ważyły prawie osiemdziesiąt kilogramów. Drogę powrotną przebyli pieszo wzdłuż Jeziora Alberta i przez Ugandę. Następnie koleją przez Nairobi dotarli do Mombasy, gdzie wyprawa dobiegła końca. Wspomnienia z tej podróży Leon opisał w książce „Lasy Ituri”.

Druga wyprawa miała także charakter myśliwski. Trwała ona nieco dłużej, bo aż półtora roku (1928-1930). Dzięki doświadczeniu zdobytemu w poprzedniej byli do niej lepiej przygotowani. Z ogromnym ekwipunkiem, który zawierał m.in. amunicję, filmy fotograficzne, żywność, lekarstwa wyruszyli do Port Sudanu. Tam, dzięki uprzejmości ambasadora RP w Londynie Konstantego Skirmunta, udało im się wwieźć do Sudanu zakazane towary, tj. broń i amunicję. Trasa podróży wiodła przez Chartum wzdłuż Nilu aż do Konga, gdzie zatrzymali się na polskiej plantacji Adama Rudzińskiego w Luganvira. Następnie ruszyli w kierunku wielkich jezior, celem wytropienia legowiska goryli. Marzeniem L. Sapiehy było upolowanie tego zwierza i przywiezienia go do polskiego muzeum zoologicznego. Do tej pory udało mu się upolować kilkanaście sztuk antylop i bawołów, a nawet hipopotama. Dalsza wędrówka wiodła przez grupę wulkanów Virunga, znanych też pod nazwą Kivu lub Mufumbiro. Sapieha zatrzymał się tu dłużej, by zwiedzić i obejrzeć z bliska ten rejon. Po kilku męczących dniach marszu udało się wreszcie zabić goryla, który mierzył 166 cm, a jego waga wynosiła prawie 200 kilogramów. Po udanym polowaniu przyszedł czas na powrót przez Rwandę, rejon Tanganiki, aż do Dar es-Salaam nad Oceanem Indyjskim .

Pierwszy słoń (ilustracja z „Lasy Iturii. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1928)
W 1930 r. Sapieha uzyskał zgodę na założenie plantacji. Powstała ona w Negesho nad jeziorem Mokoto, gdzie zakupił 500 hektarów ziemi. Uprawiał tam kawę i herbatę. Rozpoczął też budowę domu i próbował uprawy europejskich jarzyn na „czarnym lądzie”. (…) Na podstawie tej podróży powstała też jego kolejna książka Wulkany Kivu. Sapiehowie podróżowali jeszcze wielokrotnie, ale kolejne wyjazdy miały już tylko charakter wypoczynkowy. W 1931-1932 odwiedzili m.in. Libię, Tunezję, Turcję.”
Więcej na temat Leona Sapiehy można przeczytać w szkicu Katarzyna Szuban pt. Leon Sapieha, zamieszczonym w „Roczniku Przemyskim” z 2009 roku (zeszyt Historia). Ze szkicu tego pochodzi również zamieszczony powyżej fragment dotyczący wypraw Sapiehy na Czarny Ląd.
W 1934 r. w numerze 12 “Światowid” opublikował “wywiad” z księciem L. Sapiehą, poświęcony w całości jego afrykańskiej przygodzie. Jest on nie tylko ciekawy, jako dowód myśliwskich pasji właściciela Krasiczyna, ale również dowodem na to, jaki jeszcze całkiem niedawno był stosunek europejczyków do zabijania cennych gatunków zwierząt. Zupełnym zaskoczeniem jest ocena „dokonań” króla Belgów Leopolda II, dokonana przez L. Sapiehę. Zdaje się, że L. Sapieha zupełnie ignorował fakt ludobójstwa, na jaki przyzwolił w Kongu Leopold II !!!
„Wywiad”, który jest w rzeczywistości opowieścią Leona Sapiehy, przedrukowujemy poniżej, uzupełniając go zdjęciami z dwóch książek Leona Sapiehy omawiających jego wyprawy do Afryki.
Bruksela, w styczniu
Belgowie dumni są ze swej kolonji Kongo. Chwalą się wynikami, tam osiągniętemi i uważają się za kolonizatorów pierwszej klasy. Faktem jest, iż większość tych białych, którzy zakładali to imperjum afrykańskie, posiadała bardzo mało wspólnego z państwem, do którego ono dziś należy. Stanley Livingstone i dziesiątki innych podróżników, uczonych, czy badaczy nie byli Belgami. Zresztą pięćdziesiąt lat temu nawet Belgja nie chciała objąć Konga w swe posiadanie, uważając, że przyniesie ono jej więcej kłopotów, niż korzyści. Trzeba było dopiero takiego genjuszu, jak Leopold II, który niemal siłą, wbrew woli swych poddanych przeprowadzał swoje plany.
Cudzoziemcy grają jednak dalej w Kongo główna rolę. Zakładają plantacje, studjują, badają. Belgja czyni im wszystkie możliwe ułatwienia i owoce ich pracy bierze dla siebie. Jednym z tych podróżników, którego nazwisko każdy dobrze zna w ministerstwie kolonij w Brukseli jest Polak, ks. Leon Sapieha. Był on pierwszym białym w Kongo, który w swej olbrzymiej, bo 1.000 hektarowej plantacji zaczął hodować herbatę i uzyskał pomyślne rezultaty.
Ks. Leon Sapieha znany jest nam przedewszystkiem ze swych podróży i polowań. Mając sposobność spotkania go w Brukseli, nie omieszkaliśmy z tego skorzystać i prosiliśmy o opowiedzenie nam swych przygód. Ks. Leon Sapieha znany jest nam przedewszystkiem ze swych podróży i polowań. Mając sposobność spotkania go w Brukseli, nie omieszkaliśmy z tego skorzystać i prosiliśmy o opowiedzenie nam swych przygód.
— Zainteresują pana prawdopodobnie polowania. Opowiem wobec tego kilka ich fragmentów. Dadzą one częściowo obraz naszych podróży, które opisałem szczegółowo w książce „Wulkany Kivu“, mającej w niedługim czasie ukazać się na półkach księgarskich.
Przenieśmy się więc wyobraźnią nad jezioro Edwarda. Spędźmy tam na spiekłych stepach kilka miesięcy i zapolujmy na grubego zwierza.

Oględziny pierwszego słonia (ilustracja z „Lasy Iturii. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1928)
— Jedną z najbardziej kapitalnych przygód — zaczyna książę — mieliśmy tam ze słoniem o jednym kle. Zdarza się bardzo często, że słoń kieł ułamie. Nie płosząc go, szliśmy dalej, a w tem zauważyliśmy z bardzo dużej odległości drugiego słonia, jak szedł majestatycznie. Przy skośnych jeszcze promieniach wschodzącego słońca wydawał się on nam bardzo jasny, ogromny, z kłami długiemi jakby po ziemi zamiatał. Ani chwili się nie zastanawiałem, pokazałem murzynom kierunek na słonia i — naprzód!
Ledwie zeszliśmy ze skarpy i daliśmy nura w gąszcz, słyszymy, jak słoń z jednym kłem, którego dopiero co opuściliśmy, równolegle do nas postępuje. Trzeba go minąć, lecz nie spłoszyć. Biegniemy więc chyłkiem co tylko się da; do rzeki prawie po pas włazimy, po drugiej stronie przedzieramy się jeszcze przez gąszcze, znowu wchodzimy po skarpie ostrożnie do góry i patrzymy — jest słoń! Sam z moim „adjutantem“ murzynem-tropicielem Musą zaczynamy podchodzić, skradając się do małej kępki zarośli, niezbyt od słonia odległej. W końcu tam jesteśmy i widzimy — jak stoi on za krzakiem i zrywa z niego gałązki. Oglądam go teraz dokładnie; zwierz duży, kły ma długie, lecz cienkie. Musa wiele słoni zabitych w swem życiu widział, więc pytam się go, ile kły tego, który znajduje się przed nami, mogą ważyć. Mówi — czterdzieści. Tak samo i ja oceniałem; lepszego już w życiu zabiłem, więc strzelać nie będę. Oddaję Musie sztucer i zamieniam go na aparat fotograficzny, którym raz, drugi i trzeci fotografuję.

Ucho słonia (ilustracja z „Lasy Iturii. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1928)
W tej samej okolicy zabiłem kilka piętknyeh bawołów, z których część ofiarowałem muzeum uniwersyteckiemu w Warszawie. Opowiem, jak upolowałem najładniejszą sztukę. Poszliśmy wtedy z moja żoną, bez Musy, który przeciął sobie nogę.
Wzięliśmy przygódnego tropiciela i kilku chłopców do noszenia niezbędnych tu aparatów kinematograficznych. Już było południe, gdy ujrzeliśmy stado, złożone z dziesięciu sztuk, pasące się w dość otwartym terenie. Podeszliśmy blisko do małych zarośli, moja żona ustawiła kinematograf, a ja wypróbowanym sposobem zacząłem pełzać ku bawołom. Równocześnie ruszyły one w naszą stronę. Wybieram najlepsza sztukę ze stada i strzelam od frontu. Stado rusza galopem, lecz ku nam. Zrywam się, repetuję z Mausera jeszcze dwa razy do tejże sztuki i dopiero wtedy bawoły zboczyły. Jeszcze raz zdążyłem strzelić od flanki, potem wśród gąszczu stado zniknęło. Idziemy za farbą, która nas prowadzi od krzaka do krzaka, chwilami ją gubimy i siadamy ze zmęczenia, myśląc, czy nie dać już za wygrane. Nagle z małej gęstwiny wychodzi powoli bawół, widocznie już słaby. Dopadłem go i dobiłem to potężne zwierzę. Rogi miał świetne. 111 cm. rozłożone i pięknie przytem zakrzywione — najładniejsze ze wszystkich, jakie dostałem.
Ze stepów nad jeziorem Edwarda pociągnęliśmy w niebotyczne góry, niezwykle piękne i ciekawe wulkany Kivu. Przewodnikami naszymi wśród tych dżungli, które do 3.600 metrów wysoko pokrywają stoki najwyższych szczytów — byli muskularni i silni murzyni.

Wymarsz safari z kłami (ilustracja z „Lasy Iturii. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1928)
Osiem tych wulkanów kolosów rozsiadło się od wschodu na zachód pomiędzy skalistemi ramionami wielkiego jaru w krajach Kongo, Ruanda i Uganda. Wulkany te są wygasłe i dziś tylko dwa zachodnie są czynne. Wysokości wszystkich są mniej więcej ustalone; oglądając je od wschodu na zachód widzi się naprzód dwa wielkie stożki Ngahinga 3.470 m. i Muhavura 4.320 m., potem szczerby wierzchołka Sabenyo 3.676 m., przysadkowaty Visoke 3.711m., najwyższą ze wszystkich piramidę Karisimbi 4.506 m., tuż koło niej zadzierżysty róg Mikeno 4.437 m. i w końcu z kłębami dymu u szczytu Ninagongo 3.469 m. i o łagodnych stokach Nyamlangira 3.060 m.
Pierwszym Europejczykiem, który odkrył i opisał te niezwykle ciekawe góry, był hr. von Goetzen. Niemiec, który się wsławił odkryciem jeziora Kivu. Naszym zamiarem było oglądnąć dwa czynne wulkany, a potem wydostać się na przełęcz pomiędzy Mikeno i Karisimbi, aby tam sprędzić kilka dni wśród goryli i po upolowaniu jednego wyjść na Karisimbi, o ile aura pozwoli.
Zanim opowiem, jak upolowałem goryla, „przespacerujmy” się nieco po tych wulkanach. Obozowaliśmy w miejscu zwanem Kabara, to siodło górskie 3.200 m. wysokie. Spadek temperatury w nocy był tam ogromny, wynosiła ona bowiem wieczorem 0 stopni, a więc pod namiotem tylko spać nie było można. Wśród wulkanów Kivu jednen z najciekawszych widowisk natury jest krater czynnego wulkanu, zwanego Nyamlaingira. Po dwóch dniach dosyć uciążliwej wędrówki doszliśmy wśród chmur i oparów do szczytu góry, gdzie przy zewnętrznej ścianie krateru rozbiliśmy obóz.
Wyjaśniło się wtedy zupełnie, więc wieszamy wszystkie aparaty fotograficzne na karki murzyńskie i ruszamy. Przed nami znajduje się płaszczyzna, która jest miejscami tak grząska, że nogi toną wyżej kostek w ciepłym piasku, a dalej powierzchnie żółtawe kurzą parą i dymem, w namiocie chwilami zasłaniają nam widok. To solfatary, podobne jak w Puzzuoli koło Neapolu.

Goryl na noszach (ilustracja z „Wulkany Kivu. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1934)
Przejdźmy jednak do rozprawy z gorylem. Podchodziliśmy już z żoną nieraz te dzikie zwierzęta, lecz nigdy dobry okaz na strzał się nie nawinął. Wyprawiliśmy się w góry, leżące po zachodniej stronie jeziora Kivu, weszliśmy w dżungle, pokrywające szczyty tych gór. Szczęście nam sprzyjało, bo zaraz pierwszego dnia spotykamy stado goryli, które przez straszne gąszcze prowadzi nas na skraj lasu. Stoimy wyczekująco, naraz patrzymy, wprost osłupiali z podziwu, jak wśród rzadszych paproci zakołysało się od czarnych, barczystych postaci. Ciągną ku górze, wychodzą wolno, podpierając się na swych długich rękach, jedenaście sztuk, przeważnie rosłych goryli, a z tyłu, jakby z białym czaprakiem na plecach kroczy potężny w barach i biodrach najgrubszy ze wszystkich, wódz tej kosmatej, dzikiej rodziny.
Dwa dni trwał pościg, aż w końcu prowadzeni przez odważnego wodza Pigmeji Kasulu, podczołgaliśmy się w sam środek stada i usłyszeliśmy starego samca w bezpośredniej bliskości. Teraz coś stać się musi; czatujemy w tym gąszczu przywarci do ziemi i naprzód wrzaskliwy ryk z tyłu i silne stąpanie; nie wiem, gdzie mam pilnować, gdy naraz wśród rzadszych liści, tuż blisko, wali ku mej żonie, wzniesiony, druzgocąc łapami gałęzie, kosmaty, ryczący potwór. Mierząc w łeb palę, gwałtowny skok, palę drugi raz, cisza. Nabijam, podnosimy się powoli, odgarniamy liście, wtem Kasulu mówi: — Skończył.
Leżał na plecach, szeroko rozłożył ramiona, paszczy nie zamknął. Kulę miał w skroni, zginął na miejscu, druga niepotrzebna, przebiła mu rękę i płuca. Patrzyłem z podziwem na tak rzadką zdobycz. Barczysty korpus, brzuch ogromny, wypukły, pierś szeroka, łysa, musiał łapami sierść wytrzeć po piersiach się tłukąc. Ramiona miał długie. Ale co za łapa. Uderzeniem jej mógł z łatwością człowiekowi kark złamać. Przy tym potężnym tułowiu dziwnie małe nogi, widać, iż nie wiele musi ich używać, chodząc niedaleko i powoli. Wracaliśmy z naszem cennem trofeum z gór i już następnego dnia wyjechaliśmy stamtąd samochodem ciężarowy po rozmokłej i błotnistej drodze do Bukavu.

Goryl z góry Kabwe, zabity dnia 23 kwietnia 1930 r. (ilustracja z „Wulkany Kivu. Wspomnienia z podróży”, Kraków 1934)
Pozostałe posty dotyczące znanych postaci: