Do Ameryki za chlebem (cz.I)
Niedole wyprawy do ziemi obiecanej
Chociaż pierwsi Polacy pojawili się w Ameryce w roku 1608 ( przybyła wówczas na brytyjskim statku „Mary and Margaret” grupa polskich rzemieślników), to galicyjska emigracja za ocean rozpoczęła się na dobre dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy pierwsi chłopi z Galicji wyjechali do Ameryki w zorganizowanej grupie w 1873 roku. Wówczas to Ameryka nazywana była przez wyjeżdżających „Hameryką” lub „Meryką” i była dla nich magiczną krainą położoną gdzieś na końcu świata. W „Hameryce domy są wyższe niż tatrzańskie wierchy” — pisał obrazowo jeden z górali. Dopiero z czasem gdy emigranci zaczęli pisać listy, a po powrocie dzielili się informacjami, stopniowo „Hameryka” stawała się Ameryką, a wyjeżdżających i powracających zaczęto nazywać „Amerykanami”.
Chociaż pierwsi Polacy pojawili się w Ameryce w roku 1608 ( przybyła wówczas na brytyjskim statku „Mary and Margaret” grupa polskich rzemieślników), to galicyjska emigracja za ocean rozpoczęła się na dobre dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy pierwsi chłopi z Galicji wyjechali do Ameryki w zorganizowanej grupie w 1873 roku. Wówczas to Ameryka nazywana była przez wyjeżdżających „Hameryką” lub „Meryką” i była dla nich magiczną krainą położoną gdzieś na końcu świata. W „Hameryce domy są wyższe niż tatrzańskie wierchy” — pisał obrazowo jeden z górali. Dopiero z czasem gdy emigranci zaczęli pisać listy, a po powrocie dzielili się informacjami, stopniowo „Hameryka” stawała się Ameryką, a wyjeżdżających i powracających zaczęto nazywać „Amerykanami”.
Rozdawanie żywności głodującym w Galicji (grafika-z-polowy-XIX-wieku)
Raj na ziemi
„Chętnych do wyjazdu – pisze prof. Andrzej Chwalba – zaczęło przybywać, kiedy pierwsi śmiałkowie przetarli szlaki, a do rodzin zaczęły trafiać ciężko zarobione dolary. Wyobraźnię pobudzały nie tylko przesyłane pieniądze, ale także opinie o Ameryce jako raju na ziemi.” [Andrzej Chwalba, Wojciech Harpuli „Cham i pan. A nam, prostym, zewsząd nędza?” ,Wydawnictwo Literackie 2022].
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ameryka! – opisywał emigracyjną gorączkę Wincenty Witos – Ziemia wolności, dobrobytu, złota, urodzajów; słowem — ziemia obiecana. Ludzie chodzili jak w gorączce i o niczym innym nie mówili przy kościele, na jarmarku, na odpuście, w domu. Rano, w południe, całymi wieczorami. Przy pracy, przy odpoczynku, przy jedzeniu. Zdawało się, że grasuje jakaś epidemia, której się nikt oprzeć nie jest w stanie.
Za wyjazdem często „agitowali” ludzie, którzy nigdy nie byli nawet w pobliskim mieście powiatowym. Tak było również u Witosa w Wierzchosławicach. Pewnego razu – jak zaświadcza W. Witos – niejaki Jan Knapik, tak oto opowiadał o dalekim kraju zebranym przed jego domem chłopom:
Tam ci w Ameryce możesz brać gruntu, ile ci potrzeba. Robisz, co chcesz, nikt cię nie pilnuje. Pszenicami inne zboże rodzi się dwa razy do roku. Roli nawozić ani uprawiać nie trzeba. Nawóz się pali albo wyrzuca do wody. Złoto się tam kopie jak u nas kartofle. Zające tam są ogromne i człowieka się nie boją. Możesz mieć mięsa, ile tylko zechcesz. Świnie, bydło i konie same się w lasach i na polu chowają. Trawy są dużo większe od człowieka. Żaby ci są tam takie jak u nas krowy. Jak jest na drodze, to się musi ją objechać, żeby nie wywróciła wozu. Na wszystkich drzewach rosną owoce i każdy może rwać, ile mu się podoba.
Emigranci przybywają do Nowego Jorku na liniowcu The Imperator w 1913 roku (fot. Shutterstock)
Oczywiście poza domorosłymi „agitatorami”, którzy bladego pojęcia nie mieli o kraju za oceanem, w miastach i miasteczkach Galicji pojawiali się również prawdziwi agitatorzy, którzy zachęcali do wyjazdu do Ameryki. „Swój duży udział we wzbierającej fali emigracyjnej – pisze w swojej książce „Po dolary i wolność” Dariusz Terlecki – mieli także agenci emigracyjni. Werbowali oni ludzi do wyjazdu, licząc na zyski wynikające z opłat samych wyjeżdżających, prowizji od firm przewozowych lub także pieniędzy wypłacanych przez rządy niektórych państw zainteresowanych ściągnięciem do siebie przybyszy z Europy. Tak, to były czasy, że rządy płaciły za ściągnięcie do siebie emigrantów. Agenci załatwiali formalności związane z podróżą, planowali przebieg trasy, pomagali w zdobyciu koniecznych dokumentów. Czasem także fałszywych.”
Celem zarobkowej emigracji bowiem nie była tylko Ameryka. Chłopi namawiani byli również do wyjazdu do Kanady i Niemiec. „Echo Przemyskie” z 23 kwietnia 1899 tak pisało:
„ W powiecie przemyskim pojawia się także gorączka emigracyjna, którą zaszczepili tutaj agenci z Niemiec i z Kanady. Około 30 rodzin biedniejszych morgowców i półtoramorgowców z Medyki wybiera się do Kanady w nadziei, że otrzymają tam po 200 akrów gruntu, będą wolni od podatku i służby wojskowej. Jest w tym coś z prawdy, tylko należy dodać, że ów grunt to las dziewiczy, który dopiero trzeba wykarczować po kilku latach daje plon obfity. Do Niemiec a głównie do Saksonii z Torek i z Poździacza wybierają się parobcy i parobczaki na 6 miesięczny zarobek. Agent zawarł z nimi umowę taką, że otrzymują wolny przejazd tam i napowrót, wikt cały i miesięcznie 16 marek.”
Dziesięć lat później, w 1902 roku, ta sama gazeta pisała: „Emigracja do Ameryki znacznie się wzmogła z naszej biednej Galicji. Kiedy bowiem w styczniu i lutym r. 1901 wynosiła 25.000, to obecnie w tym samym czasie aż 35.000. Co parę dni odjeżdża okrętami po 800 osób.” [Echo Przemyskie nr 23/1902]
W 1907 roku natomiast „Echo Przemyskie” donosiło co następuje:
„Według statystyki, wydanej przez generalnego komisarza emigracyjnego w Stanach Zjednoczonych, przybyło za czas od 1 lipca 1906 do 1 lipca 1907 do tego państwa 1.026.499 wychodźców, z tych najwięcej z Austro-Węgier [265.138 – przyp. Red.] (…) Z Austro-Węgier najwięcej emigruje Polaków. Przyczyna tego leży w tem, że Polacy w Galicyi są zadłużeni: chcąc popłacić długi, ciążące na swych gruntach, idą za morze, gdzie SA lepsze płace i zarobiwszy na spłatę długów, wracają do kraju. Dużo ich jednak stale pozostaje w Ameryce.”
Obecnie historycy szacują, że w latach 1850–1914 Galicję opuściło nieco ponad milion osób. 85% z nich wybrało się do Stanów Zjednoczonych. Wśród nich było 450 tysięcy Polaków, z czego przeważająca większość, bo aż 400 tysięcy, była galicyjskimi chłopami. Rozpoczęty w latach 80. XIX wieku exodus do Ameryki, swoje apogeum osiągnął w początkach XX wieku i aż do I wojny światowej trwał wzmożony wyjazd Polaków „za chlebem” za ocean. Pamiętać jednak należy, że Ameryka od samego początku „na emigrantach stała” i rozpoczynający się galicyjski exodus zbiegł się w czasie z zaostrzaniem restrykcji emigracyjnych w samych Stanach Zjednoczonych
Mulberry Street w Nowym Jorku, ok. 1900 r. (fot. Shutterstock)
Szlaban dla emigrantów
„Powołany w 1864 w Departamencie Stanu USA Urząd Imigracyjny – pisze w swojej książce Dariusz Terlecki – zwracał emigrantom koszty podróży do USA oraz zwalniał z obowiązku służby wojskowej, gdyby przybysz nie deklarował chęci przyjęcia amerykańskiego obywatelstwa. Przeprowadzano także akcje agitacyjne na Starym Kontynencie. To się skończyło w 1868 roku. Nowi przybysze z Europy Południowej, a przede wszystkim Wschodniej, wydawali się miejscowym obcy, a nierzadko nawet niebezpieczni. Na pewno bardzo różnili się od mających już ugruntowaną pozycję, wcześniej przybyłych z Wysp Brytyjskich, a nawet tych z Europy Zachodniej i Północnej. Różnili się wszystkim: wyglądem, kulturą, trybem życia, zwyczajami i tradycjami, religią. Według miejscowych nie rokowali, aby zasymilować się z resztą społeczeństwa i stać się pełnoprawnymi obywatelami. Wśród setek tysięcy przyjeżdżających trafiali się oczywiście również kryminaliści, oszuści, aferzyści, złodzieje i zboczeńcy czy po prostu przestępcy wszelkiego autoramentu. Nie było ich wielu, ale pretekst do urządzania histerii wokół imigrantów był dobry. (…)
„Nowi”, godząc się na niższe płace, umożliwiali pracodawcom obniżanie stawek także już zatrudnionym „starym” i zaburzali równowagę na rynku pracy. Obawiano się także ich wywrotowych lub lewicowych ideologii. Presja na to, żeby zrobić coś, co przyhamuje falę „obcych”, rosła, a przesilenie nastąpiło w roku 1882. To formalny kres liberalnej polityki emigracyjnej Stanów Zjednoczonych, choć ciągle jeszcze drzwi do swego kraju pozostawiły otwarte. Co prawda ruch emigrancki zaczął być coraz silniej kontrolowany, jednak, jak się wkrótce okaże, od tego roku strumień emigrantów przez kolejne dziesięciolecia rósł bardzo dynamicznie i swe apogeum osiągnął dopiero 20-30 lat później. (…)
USA próbowały uszczelnić granice przed nielegalną emigracją. Od 1891 zobowiązały kapitanów statków do sporządzania jeszcze na pokładzie szczegółowego zestawienia danych wszystkich pasażerów, a oficerowie imigracyjni w amerykańskich portach na tej podstawie mieli decydować o wpuszczeniu przybyszy do Stanów lub odesłaniu ich do domu. Główne porty, do których przybijały statki z emigrantami, to Nowy Jork, Boston, Filadelfia, Baltimore czy Nowy Orlean. Największą przepustowość miał port nowojorski. Przez wiele lat imigrantów przyjmowano na nabrzeżu Castle Garden. Od 1892 utworzono specjalne centrum do ich weryfikacji na wysepce Ellis Island z przepustowością nawet kilku tysięcy osób dziennie. Weryfikacja odbywała się pod kątem medycznym i prawnym. Około 2 procent przybyszy zawracano do Europy.”
Uboga wieś galicyjska na pocz. XX wieku
JEDZIEMY DO RAJU czyli niedole podróży
Pomimo wzrastającej fali emigracyjnej oraz zaostrzania emigracyjnych przepisów, początkiem XX wieku w niektórych tytułach prasowych pojawiły się oceny, iż warunki podróży do Ameryki galicyjskich emigrantów znacznie się poprawiły w porównaniu z okresem lat 80. I 90. XIX wieku. Nieocenione „Nowości Illustrowane” w 1907 roku tak o tym pisały:
„Co roku dziesiątki tysięcy naszych rodaków wędruje za Ocean, szukając tam chleba, o który im tak trudno we własnej ojczyźnie. Warunki, w jakich emigranci musieli dawniej odbywać uciążliwą podróż, były dawniej wprost straszne. Napchani jak śledzie w pociągach pruskich kolei, a następnie jako podpokładowi pasażerowie statków, traktowani tam i tu nie jak ludzie, lecz jak żywy towar – musieli ciężkie chwile przechodzić, zanim wreszcie wstąpili na ziemię amerykańską. Teraz stosunki zmieniły się cokolwiek na lepsze (…)”
Na „cokolwiek” jednak redaktorzy ”Nowości Illustrowanych” nie zwrócili nacisku. Oto bowiem w 1902 roku krakowsko-lwowskie pismo „Ilustracya Polska” tak bowiem opisywało podróż statkiem do Ameryki:
[Pod pokładem –przyp.red.] Ciemno, duszno, cuchnąco… jakieś niewyraźne postacie wyglądają zewsząd, a wokół sterczy mnóstwo prętów żelaznych, których celu na pierwszy rzut odgadnąć nie możemy. Istna menażerya z setkami klatek!.. Przy wstępie na okręt otrzymuje każdy z emigrantów wązki, długi sienniczek słomiany, śmiesznie małą poduszkę ze słomy i cienką derkę, ale to tak wązką, że widać specyalnie sporządzoną tylko w tym celu, gdyż nigdzie w handlu czegoś podobnego nie możnaby napotkać. Do ostatecznego wyekwipowania służy kubek gliniany, widelec i łyżka z blachy, nóż i jeden talerz. W jakimś przedsionku, cokolwiek przestronniejszym, mieści się kilka stołów długich, wraz z ordynarnemi długiemi ławami – to jadalnia. Kto nie może wytrzymać w tej atmosferze wyziewów kilkuset ludzi, może wyjść na pokład, gdzie specyalnie dla nich zarezerwowane jest miejsce i tam musi stać, lub siedzieć na ziemi, na deskach wilgotnych.
O tym, że wyjazd do Ameryki wiąże się z dużym ryzykiem wspominała również prasa przemyska. W 1904 roku nasza prasa pisała:
„Przeważna część wychodźców z kraju jedzie za morze najlepszemi ożywiona chęciami. Na samą myśl dobrego w Ameryce zarobku buduje sobie ich wyobraźnia świetną przyszłość. (…) Niewygody podróży nadwątlają siły i zdrowie, wszystko to jednak znoszą zgodną podziwienia cierpliwością, bo myśl o wymarzonej przyszłości wszystkie trudy i niewygody im osładza.
Przy wylądowaniu dopiero na brzegach Ameryki poczyna podróżujących ogarniać dziwny niepokój. Nadmierny natłok ludności w portach o różnej narodowości, stroju i nieznanym języku, widok wielu nędzarzy w tem kotłującem mrowisku, wyraz twarzy znamionujący w jednych rozpacz, w drugich upodlenie u innych bezczelną gotowość na wszystkie występki i zbrodnie, przestrachem napełniają ich serca. Ci z wychodźców, którzy lekkomyślnie puścili się w podróż zamorską bez dostatecznych zasobów pieniężnych, lub bez oznaczonego z góry miejsca, dokądby jechać dalej, strwożeni i bezradni oglądają się za jakiem słowem życzliwej rady.
Wybawiają ich też z tego zakłopotania czychający jak pająki różni ajenci. Zagarniają ich pod swoją opiekę i wywożą jako tani towar w rozmaite zakątki Ameryki, gdzie wychodźcy stają się prawdziwymi niewolnikami. Nie znajdą tu ani swego języka ani serc sobie przychylnych, znikąd nie widzą ratunku ani wyjścia i tak giną na obczyźnie i ani wieść o ich losie nie dojdzie do ziemi ojczystej.
Inaczej nieco przedstawia się los wychodźców, którzy zaopatrzyli się w odpowiednią gotówkę dla przebycia tak dalekiej drogi i jadą do miast lub okolic o pewnym zarobku, gdzie znajdą swoich krewnych lub znajomych, którzy na razie dadzą u siebie oparcie i wyszukają dla nich miejsce pracy i zarobku. Jeżeli im zdrowie dopisuje i płaca we fabrykach dobra, co nie zawsze bywa, można mieć nadzieję, że grosza przynajmniej niektórzy sporo uciułają.” [Echo przemyskie 1904 nr 1]
Maciej Pietrzak
Pozostałe posty z TEMATÓW GALICYJSKICH: