Życie w zaułkach Lwowa
czyli spotkanie z lwowskim batjarem
Kim był lwowski batjar? Skąd ta nazwa i co zasadniczo oznacza? Stanisław Wasylewski, w swojej książce “Niezapisany stan służby”, tak pisał w tym temacie:
“Rozmaitego autoramentu awanturniczość złożyła się na tę rasę, która się tak wyraźnie odcina na tle krajobrazu społecznego innych miast polskich. Jeżeli ludność Lwowa jest aliażem i „miszkulancją” różnych nacji, które tędy w ciągu wieków przepływały — to cóż dopiero jej przedmiejski łazik, „słodki wariatuńcio” i makabunda z Kręconych Słupów czy Czartowskiej Skały? Rozdobędność, chętkę do włóczęgi wziął od jeńców tatarskich, przebiegłości nauczyli go kupcy ormiańscy i greccy korzennicy, zastrzyk buty zadziornej dali mu przybysze węgierscy z tamtej strony Karpat, fantazję polską masa szlachecka, której służył i ciurą w obozach chodził.

Młode pokolenie z lwowskich przedmieść (fot. NAC)
Śpiewać uczył się od sąsiadów Rusinów i od grajka wędrownego z Czech, a i z małpowania kupletów wiedeńskich i od siebie samego także trochę. Oczajdusze i łaziki przedmieść lwowskich — to plemię, bez którego nie sposób wyobrazić sobie tego miasta w ogóle. Przyszli na świat z Lwowem samym. Wylegli hurmą na rogatki z pieśnią na ustach już wtedy, gdy przed dobrym pół tysiącem lat wjeżdżała z Węgier do swej posażnej stolicy królowa Jadwiga. I kto wie, czy nie wówczas ustaliła się ich nazwa, którą na zawsze umieli zatrzymać: batiary. Słowo samo wywodzi się bowiem z ojczyzny króla-jagiełłowej żony. „Betyar” oznacza po węgiersku zuchwalca i wesołego mędrka zarazem. Radzi byli po wiek wieków wszystkiemu, co nie tylko bujne, ale i podstępne, co podszyte kawałem, przynoszącym w rezultacie zwycięstwo.” Skoro tak się sprawy mają sięgnijmy po inny opis lwowskiego batjara, który skreślił Aleksander Błażejowski i zamieścił go w numerze przedwojennego „Światowida” z 1931 roku w artykule ŻYCIE W ZAUŁKACH LWOWA.
***
Tak jakoś złożyło się, że mury Lwowa wzięły wieczysty ślub z typem człowieka, który w miejscowej gwarze nazywa się: „batjar”.
Co to jest batjar? Z naukową definicją tego słowa nie spotykałem się nigdzie, natomiast spotykałem często batjara i na mocy bezpośredniego wrażenia mogę podać charakterystykę tego człowieka: batjar jest bardzo bliski swoim typem jednemu z bohaterów komedji B. Shawa pod tyt. „Pigmaljon“, bo tak jak on, uwolnił się całkowicie z ciasnych pojęć małomieszczańskiej moralności, za co oczywiście włazi często do ciasnej celi aresztów policyjnych. Pozatem jest wesoły, bez troskliwy i ładnie śpiewa. Dlatego też lwowskie areszta policyjne o wieczornej godzinie nie robią wrażenia przygnębiającego szpitala upadłej moralności, bo zza kraty bije zawsze na ulicę wesoła piosenka (…).

Mieszkańcy lwowskiej dzielnicy Zamarstynów (fot. NAC)
Pozatem batjar przywiązany jest do Lwowa i jego zaułków, jak kot. Rzucony za dziesiątą górę i rzekę zawsze wróci tutaj, aby wieść nędzny może, ale niekrępewany niczem żywot. Oczywiście w „swoim“ Lwowie batjar nie tylko zadomowił się, ale dla swego trybu życia stworzył specjalną dzielnicę. Kryje się ona przed okiem mieszczańskiego Lwowa poza łańcuchem starych, walących się ruder. Skoro jednak ktoś wypląta się z ciasnego gardła ulicy Sztarozakonnej czy Staropeltewnej, wtedy wyłania się przed nim w całej okazałości plac Solskich wraz z pół setką uliczek i z domami przechodnimi, które są właśnie królestwem batjara. Królestwo to nie jest imponujące pod względem zabudowań, składa się z budek i kramów, ale jest barwne, żywe w kolorze, a przedewszystkiem wesołe. Potrafi jednak być i groźne, zwłaszcza dla ludzi lepiej ubranych lub co gorzej wystrojonych w granatowy mundur „policaja“.

Na placu Solskich kwitnie przedewszystkiem przemysł i handel. Do „przemysłu” należy zręczne oporządzenie kramu żydowskiego lub kieszeni bliźnich — do .,handlu” zaś sprzedaż cudzej garderoby, albo też innych drobnych przedmiotów, jak złoty zegarek, zdobyty w ścisku tramwajowym lub aparat fotograficzny, zapomniany rzekomo na ławce w parku Kilińskiego przez kogoś, który zanadto zagapił się na pomnik wielkiego szewca warszawskiego. Panuje tu jednak i kult dla sztuk pięknych. Codziennie o godzinie 7-ej rano przy olbrzymim natłoku mecenasów sztuki rozpoczyna się „wernisaż” t. j. otwarcie wystawy sztuk pięknych. Przeważają obrazy przedstawiające zażywnych i rumianych świętych.

Mieszkańcy przedmieść Lwowa na tutejszym Rynku (fot. NAC)
Dalej idą emocjonujące sceny z walk zapaśniczych, niekiedy znajdzie się i pejsaż, malowany pędzlem i farbą patentu zamarstynowskiego batjara. Największy odbyt mają obrazy, przedstawiające św. Mikołaja w bizantyjskiej kapie. Niewiedzieć dlaczego, ale tego świętego, czczonego najwięcej w grecko-katolickim kościele, upodabniają miejscowi artyści do Zagłoby, reklamującego piwo Okocimskie z tą tylko poprawką, że Mikołaj ma zawsze krzywo i z fantazją nałożoną mitrę. Gdy raz zwróciłem na to dyrektorowi wernisażu uwagę, ten zbył mnie lekceważąco:
— Joj, jak pan się na niczem nie rozumie…
Do takiego świętego to chłop z Sołonki i modlić się i przypić flaszką może. Oczywiście jeśli taki św. Mikołaj „idzie” na giełdzie artystycznej, to trudno żądać aby go malowano inaczej.
Kwitnie też i na placu Solskich przemysł gastronomiczny. Do najpopularniejszych lokali „klubowych“ należy restauracja „Pod słońcem”, nazwana tak dlatego, ponieważ słońce ze wszystkich stron ma do niego dostęp. Można w niej usiąść, a można i stać przy bufecie, choć właścicielka ma więcej zaufania do klijenteli siedzącej, niż do stojącej, która łatwo znika w tłoku, bez zapłacenia należności za zjedzony „knallwurst“ z podwójnym chlebem i podwójną wódką.
Do osobliwości restauracji „Pod słońcem” należy przedewszystkiem gra „w widelec”. Gra ta jest bardzo łatwa, ale niezwrykle ryzykowna. Bank trzyma właścicielka restauracji na podolku w postaci olbrzymiego żelaznego garnka, wypełnionego brudnym ukropem. W garnku znajdzie się kilka kawałków gorącej kiełbasy, które pływają tak swobodnie, jak ryby w jeziorze. Podchodzi batjar, który ma zamiar bawić się w ryzyko i płaci 5 groszy. Natychmiast nabywa prawo gry i żelazny widelec. Jeśli widelcem dźgnie w garnej tak, że na ostrze nabije kiełbasę, wtedy właścicielka przegrała i do kiełbasy musi dodać jeszcze kawałek chleba. Jeśli rzut jest nieudały, wtedy traci pięć groszy i głodny odchodzi od bufetu. [Na zdjęciu ze „Światowida”: „Ulicznik lwowski, zajadający wygraną kiełbasę” – przyp. red.]

Dziewięćdziesięcioletnia Hanna Trau, handlarka starzyzny, której magazyn niejednokrotnie ułatwił policji wykrycie sprawców większej kradzieży (fot. Światowid 16/1931)
Najgorszą plagą dla bankierki są „fachowcy”, którzy odznaczają się wielką wprawą w operowaniu widelcem. Każde ich dźgnięcie jest niemal „pewniakiem”. Tacy często grają w zastępstwie kolegi. Gra taka kończy się zwyczajnie dla fachowca smutno, bo albo dostaje żelaznym garnkiem po głowie, albo zagrożone bankierki poparzą mu twarz ukropem.
Tak przedstawia się państwo batjara na placu Solskich wraz z przyległościami. Życie kończy się tutaj późno, bo dopiero z zapadnięciem zmroku. O godz. 7-ej, a latem o 8-ej z łoskotem zamykają się żydowskie kramy. Połowa klijenteli rusza wtedy stąd do miasta w poszukiwaniu zarobków, druga zaś połowa, która ubiegłej nocy operowała w śródmieściu układa się na spoczynek.
Restauracja „Pod słońcem” przemienia się w hotel „Pod księżycem”. W ten sposób z dnia na dzień płynie tu życie, o ile tylko monotonję nie zakłóci czasem…. policja.
Aleksander Błażejowski

Mieszkańcy najuboższych dzielnic Lwowa (fot. NAC)
Wędrówki po Galicji (wszystkie posty):