Czasy II Rzeczpospolitej
Republika Przemyska
… zapomniany epizod przemyskiej historii
Tegoroczne obchody 100-lecia Odzyskania Niepodległości związane są, przynajmniej w naszym mieście, z pamięcią o walkach polsko-ukraińskich jakie się w nim sto lat temu toczyły. Z rzadka pojawia się refleksja z jakiej przyczyny do nich doszło i czy były one nieuniknione.
Poniżej przytaczamy dwa teksty, które traktują o poprzedzającym wspomniane walki epizodzie, jakim była – Republika Przemyska. Krótkotrwała, efemeryczna, a jednak mająca swoje znaczenie. U jej zarania bowiem istniało założenie zgodnej współpracy „żywiołu”, jak się onegdaj mówiło, polskiego, rusińskiego i … żydowskiego.
Tekst Mateusza Kołakowskiego przynosi szersze, historyczne, spojrzeniem na sprawę. Tekst natomiast Christopha Ransmayra, nie pozbawiony historycznych nieścisłości, pozwala spojrzeć z innej strony na dni, poprzedzające chwilę, w której niedawni sąsiedzi wystąpili z bronią przeciw sobie.
Monarchia umarła, niech żyje Republika*
Mateusz Kołakowski
Jesienią 1918 roku monarchia Habsburgów, spajająca dotychczas wiele zróżnicowanych kulturowo i językowo krain w jedno państwo, waliła się w gruzy. Zbiorowości, które wcześniej funkcjonowały w jej ramach, powoli uzyskując świadomość narodową, nie mogły nie wykorzystać takiej szansy na utworzenie własnych, suwerennych państw. Problem polegał jednak na tym, że ten region Europy był wówczas w o wiele większym stopniu niż dziś przemieszany pod względem etnicznym, a poszczególne grupy często rościły sobie prawa do tego samego terytorium. Nierzadko rywalizacja prowadziła do wrogości.
Położony pośrodku Galicji Przemyśl znalazł się w centrum właśnie takiego konfliktu. Na zachodzie prowincji panował żywioł polski, na wschodzie zaś – poza ośrodkami miejskimi – ukraiński, zwany wówczas rusińskim. Pretensje do miasta wysuwały wówczas zarówno odradzające się państwo polskie, jak i nowo powstała Zachodnioukraińska Republika Ludowa. W ostatnich dniach października 1918 roku Rada Regencyjna mianowała generała Stanisława Puchalskiego, byłego komendanta Legionów Polskich, dowódcą Wojsk Polskich w Galicji i na Śląsku, a szefem sztabu – pułkownika Władysława Sikorskiego. Mimo ich obecności w Przemyślu nie udało się zapobiec „dzikiej demobilizacji” jednostek wojskowych ani zapanować nad poszczególnymi organizacjami niepodległościowymi. Na wieść o tych nominacjach ukraińskie oddziały stacjonujące w Żurawicy starały się uprzedzić zajęcie miasta przez Polaków. Zakończyło się to jedynie przejściowym sukcesem, gdyż wkrótce po zajęciu strategicznych punktów większość żołnierzy opuściła miasto i rozeszła się do domów.
1 listopada przed świtem do Przemyśla przyjechał pociąg ze Lwowa, którego załoga przyniosła wiadomość o wybuchu walk polsko-ukraińskich w dawnej stolicy Galicji. Wobec tych wydarzeń Polska Organizacja Wojskowa postanowiła działać natychmiast, i po szybkiej mobilizacji już o poranku przystąpiła do rozbrajania wart austriackich na dworcu kolejowym i odsyłania żołnierzy austro-węgierskich pociągami do domów. Następnie, przy pomocy ochotników, opanowano całe miasto.
Dalszy rozwój wydarzeń był jednak niepewny, gdyż zależał od tego, kto pierwszy przyśle odsiecz. W związku z tym, aby zapobiec wybuchowi bratobójczych walk w Przemyślu i pokojowo zaczekać na wyjaśnienie sytuacji, rozpoczęto pertraktacje zmierzające do powołania Polsko- Ukraińskiej Komisji Rządzącej. Takie rozwiązanie wydawało się konieczne ze względu na skomplikowaną strukturę etniczną miasta. Według spisu ludności przeprowadzonego w 1921 roku, a więc najbliższego omawianym wydarzeniom, ludność wyznania rzymskokatolickiego, identyfikowana przede wszystkim z Polakami, stanowiła blisko 46 procent populacji miasta; grekokatolików, czyli w zdecydowanej większości Ukraińców, było niemal 16 procent, natomiast Żydów ponad 38 procent. Co ciekawe, dane dotyczące języka używanego w sytuacjach towarzyskich (a więc niekoniecznie ojczystego) nie pokrywają się z powyższymi, dając ponad 60-procentową przewagę językowi polskiemu. Należy jednak pamiętać, że w wielu okolicznych wsiach proporcje ludności polskiej i ukraińskiej były odwrócone. Biorąc pod uwagę te uwarunkowania, Komisja początkowo składała się z czterech członków ze strony polskiej oraz z czterech ze strony ukraińskiej, do których dokooptowano ostatecznie jednego przedstawiciela ludności żydowskiej. Spokoju miała pilnować polsko-ukraińska milicja. Żydowska Rada Ludowa powołała zaś za zgodą Komisji Rządzącej własne siły porządkowe mające patrolować dzielnicę żydowską, zachowujące neutralność w sporze Polaków z Ukraińcami. Niestety, w każdym konflikcie po obydwu stronach barykady oprócz zwolenników rozwiązań umiarkowanych zawsze znajdą się także radykałowie. Ci ze strony ukraińskiej zebrali się w Narodnym Domu na wiecu, podczas którego potępiono dotychczasową ugodową politykę Ukraińskiej Rady Narodowej, wyrażono wobec niej wotum nieufności oraz powołano Komitet Dwóch, który zadecydował o podjęciu walki. W nocy z 3 na 4 listopada ukraińskie oddziały zajęły miasto z zaskoczenia, a generał Puchalski został internowany wraz z grupą kilkunastu oficerów. Mimo to na Zasaniu, za sprawą między innymi księdza Józefa Panasia oraz młodzieży gimnazjalnej, nazwanej później „Orlętami Przemyskimi”, szybko zorganizowano opór i przejęto kontrolę nad lewym brzegiem rzeki.
Na wniosek Hermana Liebermana ukonstytuowała się tam Polska Rada Narodowa. Lieberman to nieco już zapomniana, choć niezwykle ciekawa i zasłużona postać, nie tylko dla Przemyśla, ale i dla całego kraju. (…)
7 listopada 1918 roku na przemyskim Rynku odbyło się wielkie zgromadzenie ludowe, na którym domagano się utworzenia Rady Delegatów Robotniczych. Ukraiński zarząd prawobrzeżnego Przemyśla odpowiedział na to groźbą użycia siły oraz napiętnował Liebermana jako politycznego oszusta. Sam zainteresowany po otrzymaniu wieści o tych wypadkach, wiele ryzykując, przekradł się na drugą stronę Sanu i wygłosił z okna ratusza do wiecujących płomienne przemówienie o potrzebie zgodnego współżycia narodów, podkreślając decydujące znaczenie przyszłej konferencji pokojowej dla przynależności państwowej Przemyśla i całej ziemi przemyskiej. Na koniec swej mowy, przy uroczystej oprawie muzycznej zapewnionej przez orkiestrę kolejarzy sprowadzoną z Zasania mostem kolejowym, Lieberman proklamował Republikę Przemyską. Został on okrzyknięty jej prezydentem, po czym zgodnie z wolą tłumu wybrano Radę Delegatów Robotniczych i sformowano pochód, który wyruszył do Domu Robotniczego na dalsze obrady. Pod koniec zebrania przybyli żołnierze, deklarując chęć przyłączenia się do Rady, na skutek czego zmieniono jej nazwę na Polską Radę Robotniczo-Żołnierską. Lieberman przystał na to pod warunkiem, że nowo powstałe gremium będzie organem pomocniczym Polskiej Rady Narodowej i jej podległym. Za główne cele samozwańczej Republiki uznano zakończenie walki narodowej i obronę ludności przed głodem, zimnem i anarchią, co ogłoszono na stosownych obwieszczeniach.
Republika Przemyska okazała się tworem efemerycznym, który przestał istnieć po pięciu dniach, gdy walki o miasto weszły w decydującą fazę. Mimo to można ją uznać za symboliczne urzeczywistnienie dążeń wielu przemyślan do pokojowego rozwiązywania konfliktów i zgodnego współżycia narodów. (…)
Mateusz Kołakowski
* Jest o fragment tekstu, który ukazał się w „Przemyskim Przeglądzie Kulturalnym” (38–39 2017 ) pt. „Wiek republik, czyli Przemyśl a sprawa katalońska”.
Przemyśl. Lekcja środkowoeuropejska**
Christoph Ransmayr
W Dniu Wszystkich świętych roku 1918, dwa tygodnie przedtem zanim Ludwik Uiberall wykrwawił się z powodu rany postrzałowej, na rynku Przemyśla zaczął się Złoty Wiek. A w każdym razie zapowiedział go pewien adwokat, który wieczorem tego łagodnego, listopadowego dnia pod cedrami *** rynku w obecności trzymających pochodnie i dużego zgromadzenia ludzi wygłosił mowę. W Przemyślu znano Hermana Liebermana, mówcę, jako przywódcę Socjaldemokratycznej Partii w Galicji i jako człowieka kurtuazyjnego, który każdego przedpołudnia czytał gazetę w „Grand Café Stieber”, w dworcowej restauracji „Kohn” jadał obiady, a przed laty bez powodzenia usiłował poślubić Heleną Rosenbaum z domu Gizowską. Ale pasja, z jaką adwokat przemawiał tego wieczora, była większości słuchaczy obca. Złoty Wiek! Pięknie, bardzo pięknie brzmiał początek tej mowy. Pan adwokat odczytał słowa pewnego rzymskiego poety, wersy, długie wersy z ciągle wygładzanej kartki, i powiedział, że tak, albo przynajmniej podobnie, musiałoby być również w Galicji: „W czasach Złotego Wieku nie było hełmów i mieczy. Nie potrzebując żołnierzy, narody żyły z dnia na dzień beztrosko i w błogim spokoju…”.
„Wolna Rzeczpospolita Przemyska – krzyknął Lieberman i wzniósł ramiona niczym kapelmistrz, który nie batutą, lecz pustą dłonią daje znak rozpoczęcia – Wolna Rzeczpospolita Przemyska, której założenie tu i teraz obchodzi się tak radośnie, uwolniła się spod austro-węgierskiego panowania, aby wreszcie wydać na świat to, co w Wiedniu i Budapeszcie już zawsze obiecywano, beznadziejnie przegadano i co w krajach środkowoeuropejskich, w krajach tak zwanej Korony, nigdy nie zostało urzeczywistnione: pokojowe współistnienie wolnych, równoprawnych narodów w jednym, wielogłosowym i demokratycznym państwie. Polacy, Ukraińcy i Żydzi tego miasta, a nawet chorwaccy, węgierscy czy czescy żołnierze rozwiązanych cesarskich i królewskich garnizonów znaleźliby w tej Rzeczpospolitej dobrą, ale przede wszystkim wspólną, przyszłość a… – Adwokat uczynił krótką, pozbawioną tchu pauzę, opuścił ramiona i rzekł powoli, bardziej do samego siebie, niż do nagle zaniepokojonego tłumu – a potem być może ojczyznę”.
Wielogłosowa ojczyzna, rodzina narodów, kwitnące kraje naddunajskie i spuścizna habsburskiego upadku, wszystko w jednym: wolna Europa Środkowa. Lieberman dotknął obrazów starej tęsknoty, którymi również wielu oratorów austro-węgierskiej przeszłości upiększało wspomnienia, i którymi jeszcze wielu ich następców i pisarzy środkowoeuropejskiej przyszłości będzie upiększać swoje mowy i pisma. Ale nie te obrazy zaniepokoiły nagle tłum, lecz kilku furmanów ukraińskich, którzy dwóch mężczyzn trzymających pochodnie przyparli do bramy wjazdowej gorzelnika Fedkowicza i tam próbowali wydrzeć im ogień. Z wysokości mównicy nie dało się rozpoznać, czy furmani byli pijani, czy oślepieni blaskiem słów Liebermana. Lieberman uczynił to, co czyni wielu mówców, kiedy lud się wreszcie poruszy. Odczekał. W końcu, wobec coraz wyraźniejszej i przybierającej na gniewie przewagi trzymających pochodnie, furmani wycofali się w głęboki cień przejścia pod arkadami. W kałuży przed bramą gorzelnika dogasał kikut pochodni. Z przerwami, niczym początek litanii przekleństw, jasny męski głos wykrzyczał z ciemności arkad pierwsze takty jakiejś ukraińskiej pieśni: „Szcze ne wmerła Ukrajina…” – Jeszcze nie umarła Ukraina! ale okrzyki przemyskich republikanów szybko zagłuszyły i tę próbę zakłócenia uroczystości.
„Towarzysze, współobywatele, przyjaciele” – powtórzył Liebrman, teraz znów głośno i pewnie, zwykły porządek wstępu, którym posługiwał się również za każdym razem w „Grand Café Stieber”, gdy niespodziewanie wyłamywał się z wyciszonej prywatności demokratycznej rundy panów „Czerwonego stołu” i podniesionym głosem zwracał się do licznej klienteli kawiarni. Powoli ustawała wrzawa na rynku. Zgiełk entuzjazmu ustąpił miejsca biernej ciszy, która rozprzestrzeniała się wokół mównicy niczym płyn wokół naczynia, które pękło wskutek zmiennego działania gorąca i zimna.
„Towarzysze, współobywatele, przyjaciele! Monarchia mogła stać się sercem Europy, ale przegrała i roztrwoniła swoją szansę. Monarchia wyparła się swojej słowiańskiej większości i w miejsce zgodnej wspólnoty ludów wzniosła podłą piramidę nacji, na której szczycie tronował tak zwany naród państwowy – Niemcy. Monarchia, towarzysze, nie rozpoznała, że żaden z narodów środkowoeuropejskich nie jest wystarczająco silny, aby zapanować nad innym; nie dostrzegła, że z tego powodu sam tylko rozsądek polityczny nakazuje pojednanie i równouprawnienie tychże ludów. I tak musiała upaść, jak każde państwo, które pozostaje głuche na potrzeby czasów. Teraz zależy od nas, czy z gruzów tego państwa da się poskładać nową Europę Środkową, która doświadczyła wojny jako następstwa nieszczęsnej hierarchii narodów, i która teraz, bez przymusu ze strony jakiejś dynastii, odnajdzie drogę ku swojej jedności. A Przemyśl, towarzysze, współobywatele i przyjaciele, będzie wzorem i pierwszym przykładem takiej wspólnoty ludów…”.
Półgłośnymi okrzykami w rodzaju „Lieberman znów opowiada bajki” lub „Ach, Lieberman” Jarosław Souček, czeski lekarz szpitala garnizonowego, przerywał niekiedy od strony stołu bilardowego takie i tym podobne mowy socjaldemokraty w „Grand Café Stieber”, a potem, poprzez dystans całego pomieszczenia ozdobionego trzema kryształowymi lustrami, wygłaszał krótkie repliki, nie stosując się oczywiście do zaproszenia Liebermana, aby jednak swoje zastrzeżenia przedstawiał w kręgu demokratów. Souček przemawiał z zasady z przesłoniętej srebrno-niebieskimi kłębami dymu dali stołu bilardowego, przez co zdawał się być nadzwyczaj odległy.
„Przecież ludy środkowoeuropejskie nie chcą zostać ani dynastycznym, ani demokratycznym państwem wielonarodowościowym – powiedział czeski lekarz już w deszczowe poniedziałkowe przedpołudnie ostatniego tygodnia – lecz chcą po prostu swoich własnych, autonomicznych, głupich i małych państw narodowościowych, swoich własnych, hałaśliwych przemysłów, skorumpowanych parlamentów i poprzebieranych w śmieszne kostiumy armii. Niech się pan rozejrzy, panie Lieberman, co pan widzi? Widzi pan Europę Środkową – bestiarium: Czesi przeklinają Słowaków, Polaków, Niemców; Polacy Litwinów i Ukraińców; Słowacy Węgrów; Węgrzy Rumunów; Chorwaci Słoweńców, Serbów i Włochów; Serbowie Albańczyków i Czarnogórców; Słoweńcy Włochów i Bośniaków i tak dalej, i tak dalej. A Niemcy klną na ogół Słowian. wrogości te obowiązują oczywiście w obie strony i są podsycane przez wszystkich zainteresowanych coraz to nowymi i bardziej idiotycznymi przesądami. Wspólne jednakże dla krewnych w tej wspaniałej rodzinie ludów jest jedynie to, że przy każdej dogodnej okazji rzucają się na Żydów. Pogrom jest także jedynym przedsięwzięciem, w którym rodzina ta okazuje wspólną gotowość do udziału. Pokojowe współistnienie? Przecież niektórzy z tego powiewającego i ryczącego hymny tłumu dopiero co odkryli swój narodowy charakter i teraz nie mają nic pilniejszego do roboty, niż zachować tę stęchliznę pod kloszem własnego państwa do następnej wojny, do kolejnej napaści na Żydów, do kolejnej wyprawy rabunkowej. Jednocześnie pozostają ślepi na siebie nawzajem; ślepi i głupi. Naród! Ach, Lieberman, co za niedorzeczność. Ale chwilowo jest w modzie cenić tę niedorzeczność, a wraz z nią wiarę we własną, nadzwyczaj chlubną historię, wiarę w wyraz genialnie wijącą się własną drogę od hordy małp do kąśliwego państwa narodowego. W owej Europie, o której szanowny pan mówi, Czechy znajdują się nad morzem, a Triest w górach. Pana poglądy nie dorosły do czasów, a czasy, panie demokrato, nie dorosły oczywiście do pańskich poglądów”.
Tamtego poniedziałkowego przedpołudnia lekarz szpitalny Souček zakończył swoją napaść nagłym uderzeniem kija bilardowego i ponownie zatopił się całkowicie w grze, niedostępny już dla żadnej odpowiedzi protestującego „Czerwonego stołu”.
Herman Lieberman, niczym ofiara całopalenia, wznosił się przy pulpicie mównicy nad migocącym i dymiącym polem pochodni. Tego wieczora nie mógł pojawić się okrzyk Součka. Przed kilkoma dniami lekarz odmaszerował ze swoją jednostką, bezskutecznie próbując przeszkodzić kolegom w zabraniu ze sobą całego przenośnego wyposażenia szpitala. Czesi, ze śpiewem na ustach i ciężko obładowani, wyszli krokiem marszowym z chaosu czasów naprzeciw własnemu państwu.
„Zebraliśmy się tutaj – krzyczał Lieberman w gąszcz płomieni, postaci, twarzy i skaczących cieni – aby dać świadectwo, iż Europa Środkowa tylko przez jedność swoich ludów może zostać uchroniona przed zmarnieniem jako poligon obcych armii i interesów. Wolna Rzeczpospolita Przemyska, lekcja wspólnoty ludów, niech żyje!”
Z dołu odkrzyknięto „wiwat” i „hura”. Wymachiwano pochodniami nad głowami lub kreślono nimi ogniste kręgi i spirale. Triumfalnie i w mylnym rytmie, jakby przeoczono długo oczekiwany sygnał i teraz musiano odrobić tę zwłokę przez zwiększenie tempa, zgrała blaszana orkiestra dęta. Ze świętującego rynku ku ciemnemu niebu Galicji strzeliście wzniosły się cedry ***.
Oczywiście – wieczorna uroczystość w tym dniu Wszystkich Świętych mogła mieć inny przebieg: może proklamowano Rzeczpospolitą bez orkiestry dętej, może już wówczas nie było na rynku cedrów, czeski lekarz nie nazywał się Souček, lecz Polacký albo inaczej, i być może to także nie furmani, lecz umundurowani członkowie Siczy, paramilitarnej ukraińskiej straży pożarnej, przeszli do rękoczynów wobec trzymających pochodnie. Nieważne, jak do tego doszło – faktem pozostaje, że proklamowana z takim patosem przez socjaldemokratę Hermana Lieberman Wolna Rzeczpospolita Przemyska nie przetrwała nocy z dnia Wszystkich Świętych na Dzień Zaduszny roku 1918.
Jeszcze przed świtem pierwszego dnia tej Rzeczpospolitej wdarli się do miasta ukraińscy chłopi, robotnicy rolni i rzemieślnicy z okolicznych wiosek – nacjonaliści z Wiroczka i Jaksmanyczi, z Pozdiacza, Stanisławczyka i Kormanyczi – którzy dowodzeni przez innego adwokata, doktora Zahajkiewicza, uzbrojeni i bez broni, napadli na Przemyśl i zaprotestowali przeciw wielonarodowościowemu państwu adwokata Liebermana: „Przemyśl zawsze był ukraiński. Przemyśl pozostanie na zawsze ukraiński”.
Ukraińcy zajęli zatem ratusz, starostwo, pusty szpital garnizonowy, dworzec wraz z restauracją, a utworzoną ostatniego wieczora Komisję Rządową Wolnej Rzeczpospolitej – czterech ugodowych Ukraińców, czterech Polaków i Lajba Landaua, przywódcę partii żydowskiej – osadzili w areszcie domowym. Również nazwa Wolnej Rzeczpospolitej została zniesiona i zastąpiona przez „Peremyszl”.
„Akurat doktor Zahajkiewicz! – napisano w ulotce, którą później miano skonfiskować w »Grand Café Stieber« – …Zahajkiewicz, który już na zabawach kostiumowych i pochodach folklorystycznych z upodobaniem przebierał się za ukraińskiego hetmana – właśnie ten karnawałowy błazen prowadzi teraz ukraińską zgraję przeciw miastu…”.
Polacy nie ścierpieli oczywiście, że Przemyśl dostał się pod panowanie ukraińskie. Peremyszl! Już samo brzmienie tego słowa było barbarzyńskie. Ci przeklęci Ukraińcy. To były przecież tylko rusińskie chłopskie tumany, Łemkowie i Bojkowie, którzy zafundowali sobie narodową nazwę i flagę, i za każdym, który wyraźnie i wystarczająco długo podpowiadał im to słowo, powtarzali, chrząkając, „Ukrajina”. Ale Przemyśl zawsze był polski. I Przemyśl pozostanie na zawsze polski.
Po dwóch tygodniach panowania ukraińskiego, rosnącego zamętu i codziennych bijatyk między obozami narodowymi, do miasta wtargnęły oddziały polskie pod dowództwem generała Roja, razami pogoniły tumanów z powrotem do ich wiosek, a adwokata Zahajkiewicza osadziły w areszcie domowym. Na Wrzosowisku Szajbówki i na Nabrzeżu Franciszka Józefa nad brzegiem Sanu padły również strzały. Ale zginął tylko jeden człowiek. Protokół zdobywców przekazał jego nazwisko: był to Polak wyznania mojżeszowego Ludwik Uiberall. Pewien chłop z Bałyczy, podprowadzając swój ośli zaprzęg załadowany piaskiem rzecznym przez żwirową mieliznę do Nabrzeża Franciszka Józefa, widział, jak Uiberall upadł na twarz po dwóch szybko po sobie następujących strzałach.
"Sąd obwodowy w Przemyślu, skąd Ukraińcy strzelali karabinami maszynowymi na Zasanie, ostrzeliwany przez artylerye polską z Winnej Gór" (Nowości Illustrowane, 1918, nr 47)
"Dom prywatny w Przemyślu, gdzie mieściła się komenda żydowska i skąd strzelano do polskiego pociągu pancernego, spalony przez tenże pociąg." (Nowości Illustrowane; 1918, nr 47)
Christoph Ransmayr
tłumaczył: Jarosław Ziółkowski
** Tekst Ch. Ransmayra stanowi przedruk z czasopisma „Borussia” 20/21; Olsztyn 2000 r.
*** Tak w oryginale: „Triumphal und im falschen Takt, so, als ob ein längst erwartetes Zeichen doch überstehen worden wäre und das Versäumtenun mit gesteigertem Tempo nachgeholtwerden müßte, setze eine Blechkapelle ein chmal ragten dir Zedern des Ringsplatzes aus dem Jubel in den dunkeln Himmel Galiziens”. Ch. Ransmayr, Przemyśl. Ein mitteleuropäisches Lehrstück, w: Der Weg nach Surabaya. Raportagen und kleine Prosa, Frankfurt/M., 1997, s. 204; pierwsza publikacja tego tekstu miała miejsce w 1985 r. w zbiorze tekstów różnych autorów pt. Im blinden Winkel. Nachrichten aus Mitteleuropa pod red. Ransmayra – przyp. red. (Borussia)
Wydarzyło się w XX wiek.: podobne posty