II Wojna Światowa/Tematy żydowskie
Wspomnienia z przemyskiego getta
Aby umarli raz jeszcze powstali …
Według powszechnego spisu ludności z 1931 roku w Przemyślu mieszkało 17 326 Żydów (co stanowiło 33,9 proc. ludności). Przed wrześniem 1939 roku liczba ich wzrosła do 18 tysięcy.
16 lipca 1942 roku zarządzeniem komisarza miasta Bernharda Giesselmanna utworzono w przemyskie getto. Prowadziły do niego dwie bramy: od Kamiennego Mostu oraz od ulicy Wincentego Pola.
27 lipca starosta przemyski F. Heinisch nakazał przesiedlenie do getta przemyskiego wszystkich Żydów zamieszkałych w powiecie przemyskim.
Getto zostało ogrodzone i otoczone posterunkami policji, zaś rozstawione co 200 m. tablice informowały, że „za przekroczenie granicy getta grozi kara śmierci”. Ocenia się, że w getcie przebywało około 20 tys. Żydów z Przemyśla i jego okolic.
Końcem lipca i początkiem sierpnia 1942 roku hitlerowcy wywieźli do obozu zagłady w Bełżcu około 14 tys. Żydów. Kolejny transport z Przemyśla do Bełżca, w liczbie około 6 tys. osób, wysłany został 17 listopada 1942 r.
Przemyśl na przełomie kwietnia i maja 1943 roku.
Poniżej przytaczamy przejmujący dokument Aleksandry Mandel, mieszkanki Przemyśla, która spisała swoje wspomnienia z pobytu w przemyskim getcie w maju 1945 roku. Całość liczy 36 stron maszynopisu.
Aby umarli raz jeszcze powstali …
Aleksandra Mandel
[…] Patrzę na kalendarz. Jest 15 lipca 1942 r. Tak, to dziś. Dziś jest ostateczny termin przeprowadzki wszystkich Żydów z miasta do getta. Komisarz miasta Krämer wydał zarządzenie, że wszyscy Żydzi do dziś mają wyprowadzić się z miasta i w tej dzielnicy osiedlić. Zarządzenie ukazało się 5 dni temu. Ci, którzy się doń nie zastosują, głosi plakat, podlegać będą karze śmierci. W prawdę tego końcowego zastrzeżenie nie wątpi żaden Żyd. […]
W dzielnicy tej mieszkamy od dziesięciu lat. Garbaże, spokojna, zielona część miasta za torem kolejowym, odległa od centrum. Typowe małomiasteczkowe przedmieście, zabudowane kolejarskimi domkami, willami emerytów. Wprowadziliśmy się tu, gdy tatuś zaniemógł na serce. Lekarze nakazali wówczas spokój, parterowe mieszkanie i ogród. Tak było u nas ładnie i cicho. Nasze skromne dwupokojowe mieszkanko było dumą matki, wzorem czystości, ładu i przytulności. Wypieszczone okna, zakryte firankami, kwiaty, miłe meble, jeszcze matki „wyprawowe”.[…]
Od pięciu dni do getta zjeżdżają wozy załadowane meblami. Ludzie poznaczeni opaskami wloką swój dobytek. Jest to ich pierwsza przeprowadzka na zarządzenie władz niemieckich. Nie wiedzą jeszcze, że jest ona początkiem najgorszego. Dlatego chcieliby wszystko przewieźć: meble i naczynia, i szkło, i wazony. Zamożniejsi zwożą rzeczy platformami. Biedota przenosi swój dobytek na rękach, spoceni ludzie zwożą rzeczy na taczkach, na ręcznych wózkach. Dzieci niosą naczynia i wazoniki. Judenrat, mieszczący się w szkole Kopernika jest oblężony. Wydział mieszkaniowy musi to wszystko rozlokować.[…]
Na ulicach ruch. Wszystkie strychy, wszystkie piwnice, każda komórka zapchana jest ludźmi. To już nie mieszkania, to rojowiska ludzkie, odarte z wszelkich prymitywnych bodaj wygód. Ogródki poniszczone, podeptane, zapchane meblami i tłumokami, z których wyłażą czerwone pierzyny. Papiery, śmiecie i bród.
Polacy opuszczają swoje domy, by się przeprowadzić do miasta. Kolejarze, którzy się tu pobudowali, wrośli w swe domki i ogródki, niechętnie zostawiają swe siedziby, ale wzięli już ciężkie odstępne od Żydów, którym oddają swoje mieszkania, no i twierdzą, że Krämer, prezydent miasta, zapewnił ich, iż wkrótce wrócą do swoich domów.[…]
O drugiej idziemy do Judenratu.
Nadchodzi Duldig, prezes Judenratu. Jeszcze młody, dość enrgiczny. Moim zdaniem, zanadto żyje towarzysko z Niemcami. Chociaż inni twierdzą, że tak trzeba, że tego wymaga nasza sprawa. Możliwe… Mówi, że nałożono na nas dwumilionową kontrybucję. Żebyśmy dali wszystko, co mamy, jeżeli chcemy dalej egzystować. Przeraża mnie koniec jego mowy: jeśli nawet sami robotnicy żydowscy zostaną, to już to jest warte, byśmy dali ze siebie wszystko co mamy. Głos jego ochrypły, niski, przykrym echem odbija się od murów. „Jeśli sami robotnicy zostaną” – to zdanie przewierca mi mózg. Myślę o bracie moim, który nigdzie nie pracuje, o chorym, bezradnym ojcu. Co ja z nimi zrobię? Boże! Cóż ja z nimi mam począć? […]
Ponury wiec trwa dalej. Jakaś Pani rzuca na stół złoty łańcuch, ktoś ściąga z ręki obrączkę, ktoś kładzie na stół zegarek. Widzę ten rozpaczliwy wybuch ofiarności. Ten rosnący stos precjozów ma być ceną za nasze życie. Każdy w tej chwili oddałby ostatnią koszulę. Słowa prezesa o pracujących nie schodzą mi z myśli.
Prezes wyznacza ludzi do obchodu ulic. Pójdzie po dwóch z Judenratu lub ŻSS i ordner. Za wszelkie nadużycia kara śmierci. Ta śmierć dziś zbliżyła się ku nam. Stoi twarzą w twarz. Jest tak blisko, że zdaje się wystarczy, by wyciągnęła rękę… Idę z moją sąsiadką Lolą Laut. […]
Nie wszyscy chcą dawać. Jedni ofiarują dwukrotnie i trzykrotnie więcej, inni awanturują się i targują. Opornych odsyłamy z ordnerami do Judenratu.
Jestem bezwzględna. Ściągam z młodych i starych, ze zdrowych i chorych, ze wszystkich. Tu już o życie idzie, nie ma żartów, muszą dawać i dają. Dają… Teczka nasza narasta pieniędzmi, kosztownościami. Szybko wystawiamy pokwitowania.
Zapada wieczór. Staruszka ściąga obrączkę ślubną z palca. Daje ją i przeklina Niemców: – Przeklęci, nawet mi umrzeć nie dadzą z obrączką męża. […]
Jestem na ulicy Słowackiego. Nieco wyżej jest cmentarz żydowski, na którym w zimie pochowaliśmy babkę. Przypominam sobie jej nędzny pogrzeb. Małą trumienkę na odrapanej furze, matkę i mnie płaczące za tą furą. Idę na cmentarz. Chyłkiem i niepewnie przemykam się ulicami. Mam opaskę na białym płaszczu, nie bardzo się odznacza. Zupełnie nie jestem semickim typem, tak że Niemcy raczej nie zwracają na mnie uwagi. Ale gdy wchodzę w bramę żydowskiego cmentarza gromada obdartusów woła za mną: – Żydówka, Żydowica!
Nie dziwię im się – w tych czasach nienawiści i pogardy, jaką Hitler okrył nas w świecie… Nie jestem już dawną, strojną , miłą panną, nie jestem już człowiekiem z tytułem naukowym, nie jestem w ogóle człowiekiem. Półtora roku hitlerowskiego jarzma odebrało nam w oczach rodzimej hołoty wszystkie prawa do człowieczeństwa. Jestem w tej chwili tylko Żydowicą, kimś, kogo można bezkarnie oplwać i ukamienować. […]
Mija kilka dni. Nastój grozy rośnie. Ze Lwowa, z Tarnopola przychodzą wieści o wywózkach, listy pełne niedomówień i przestróg. Mamusia opowiada mi o liście, w którym wyraźnie było napisane: „gdy przyjdzie upał, siedźcie w cieniu”. – Co to znaczy mamusiu? – Myślę, że to znaczy, żeby się ukryć, gdy będzie wywózka. […]
Dni mijają jeden po drugim. Nic się właściwie nie dzieje nowego, ale krążą potworne wieści o wywózkach, o akcjach, o pogromach w małych miasteczkach. Wszystko to mgliste, bez konkretnych danych, ale wystarczające, by w strwożonych sercach wywołać nastrój grozy i najgorszych przeczuć.
Coraz mniej grup prowadzą do miasta pracy. Poza tymi nielicznymi grupami nikomu nie wolno przejść przez bramę getta. Policja polska zajęła już miejsce ordnerów przy bramie. Afisz wyraźnie głosi, że każdy Żyd złapany w mieście, będzie natychmiast rozstrzelany.
Ale ludzie i w tych warunkach jakoś [sobie] radzą i getto zachowuje pozory normalnego życia. […]
W ostatnich dniach Niemcy podzielili drucianym parkanem Targowicę na dwie części. Parkan ten odcina nawet jezdnię od dzielnicy żydowskiej. Zupa chlupocze mi w garnku, oblewa torbę i sukienkę. Jest mi ciężko i smutno. Po drugiej stronie kraty spostrzegam nagle rozstawionych szupowców. Rano ich tu nie było. To nie jst dobry znak. Bezwzglądnie na coś się zanosi. […]
O piątej budzi mnie krzyk matki: – Auta, auta na placu, wywożą ludzi, będą nas wywozić!
Już. Nadeszło już to najstraszniejsze. Co zrobić? Czy chodzą po domach? Matka jest przerażona, blada. Pakuje cztery tłumoki, dzieli bochenek chleba na cztery części, żeby każdy z nas miał coś na drogę.
Na plac, przez który przechodziłam tyle razy, teraz odrutowany, spędzają ludzi. Dziś idzie ulica Jagiellońska i Targowica. Żydzi niosą swoje biedne zawiniątka. W oczach mają strach i przerażenie. Akcja zaskoczyła ich w nocy, we śnie. Wprost z łóżek ich tu przygnano. Szupo obstawiło plac. Auta stoją na jezdni. Widzę to wszystko z naszego okna. 150 m od naszego domu jest ten plac. Cóż oni robią? Młodych ustawiają w czwórki. Starszych wsadzają do auta. – Odejść od okien! Pozamykać okna!
Gestapowcy zapędzili się w naszą uliczkę. Z przerażeniem odbiegam od okna. Słychać jakieś strzały. Łoskot zapuszczanych motorów. Niemiecki ochrypły wrzask i cisza, dzwoniąca w uszach cisza. […]
W Judenracie kotłowisko, jak i wczoraj. Znajomi mówią o ukryciu się, o tym, że staruszków wywieziono na cmentarz i tam wystrzelano. Nie wierzę w to…
Kuchnia nasza pracuje bez przerwy, ale ja nie mogę pracować. Gdy jestem tam chwilę, serce ciągnie mnie do domu. Pędzę ze strachem, czy ich nie zabrali pod moją nieobecność. […]
Ciągle rozmawiamy z tatusiem o wywózce. Jestem bezwzględnie zdecydowana pójść z nimi razem. Nie wyobrażam sobie w ogóle, by mogło być inaczej. […] – Zostaniesz – mówi ojciec stanowczo. – To wszystko będzie dla mnie lżejsze, gdy będę miał świadomość, że ty po mnie zostałaś. […]
W getcie terror niemiecki szaleje. Tu zastrzelono pięć osób, tam dziesięć, tu żołdak niemiecki skopał na śmierć siwobrodego staruszka. Na murze przylegającym do małej parcelki przy ul. Czarneckiego widać burordzawe plamy. Tu onegdaj, podczas pierwszej wywózki, rozstrzelano 100 starych kobiet.
Chodzę jak błędna. Widzę jasno, że i my pójdziemy lada dzień. Że nie ma dla nas ratunku. Mamusia nieśmiało mówi, żeby się ukryć. […]
Po ulicach chodzą teraz ludzie tylko z pieczątkami. Widok mężczyzn w wieku ojca i tak samo jak ojciec niezdolnych do pracy, a noszących ostentacyjne legitymacje opieczętowane w ZSRR, doprowadza mnie do szału. Jestem pełna nienawiści do świata i ludzi.
Getto jest teraz miejscem kaźni, z którego zniknęło wszystko co dobre i ludzkie.
Nie ma przyjaciół, nie ma znajomych. Prawieczny instynkt życia teraz, gdy to życie jest zagrożone, zdarł z ludzi maskę konwenansu i odsłania ich prymitywny, zwierzęcy egoizm. Bogaci, którym nie udało się dostać pieczątki, usiłują odkupić je wraz z legitymacjami… i życiem biedaków, do których los się uśmiechnął. […]
Rano, skoro świt, sfora ordnerów i sfora hycli z gestapo rozbiegła się po naszej ulicy. Gestapo prowadzi na smyczy. Ordnerzy wchodzą do nas…
– Idziemy już, idziemy – mówi ojciec. Jest schludnie ubrany, wygolony, oczy jego błyszczą dziwnym światłem. Już dawno tak młodo nie wyglądał. A matka jest dziś dziwnie piękna. Jak za najlepszych czasów. Uróżowała się trochę, bo mówią, że młode kobiety dostaną lepsze miejsce pracy.
Bierzemy nasze małe tłumoczki, ale tak ciężko wyjść nam z domu. Biorę swoje zawiniątko. Ale w momencie, gdy je biorę do ręki, czuję, że coś dziwnego dzieje się ze mną. Jakiś opór rośnie we mnie z sekundy na sekundę. ja nie chcę! Nie chcę z nimi iść! Boże, co się ze mną dzieje? Przecież nie wyobrażałam sobie nigdy życia bez nich. Co się ze mną dzieje?
Gestapo wali w nasze okno.
– Ty zostaniesz. Masz, tu jest mój zegarek, zostanie przy tobie. [Ojciec] kładzie na kredensie stary zegarek, dziedzictwo po dziadku.
Niemcy coś krzyczą, rozkazują. Gromady podnoszą się z klęczek. Mamusia pomaga ojcu wstać. Jest cisza, straszna cisza. Ruszają pierwsze ósemki. Idą już i moi. Tatuś i matka podnoszą w moją stronę rękę. Powiedzieć już nie wolno nic. Posyłam im ręką pocałunek.
Ojciec jest blady jak płótno, ale kroczy prosto. Już dawno, od lat choroby nie widziałam go tak idącego. Matka tak młodo wygląda. Brat koło niej. Jego parciany worek odcina się od ciemnego płaszcza. Ojciec kiwa do mnie ręką. Nie wiem jeszcze wtedy, że widzę ich po raz ostatni w moim życiu. Stoję przy drutach. Plac pustoszeje… Prowadzą ich do wagonów towarowych, na stację. Wszyscy idą prosto, dumnie, z podniesionymi głowami. Nikt nie płacze. Na ulicach obstawionych szupowcami uzbrojonymi po zęby, jest pusto. Na placu zostają krzesełka, butelki. Ci, którzy tu przed chwilą klęczeli, odeszli ku swojej ostatniej drodze w wieczność.
AŻIH, Zespół akt 302, sygn. 245
Podobne posty: