Pociągiem ze Stanisławowa do Worochty *
czyli powitanie Huculszczyzny
Kiedy po kilkugodzinnej, nudnej wegetacji w wagonie, zatrzymujemy się nareszcie w Stanisławowie, pasażer i lokomotywa czują się mocno zmęczeni. Jeszcze lokomotywie dzieje się lepiej, bo maszynista pozwala jej odpocząć chwilę i drobnym truchcikiem dążyć aż do granicy czesko-słowackiej, do Woronienki. A biedny pasażer pociesza się jedynie nadzieją, że maluczko, a zaraz cudowna panorama pięknych gór, pozwoli mu zapomnieć o zmęczeniu, niewyspaniu i t. p. drobiazgach. (…)
Z początku jedziemy przez równiny, a tylko gdzieś w oddali majaczą kontury łagodnych zboczy, pokrytych lasami. Jakiś wodospad w szalonym pędzie spada nagle aż do podnóża nasypu kolejowego i ginie, ukołysany pieszczotą małego strumyka. Gdzieniegdzie migają spalone kadłuby domostw — smutne szczątki niezbyt odległej i niezapomnianej wojny…
Zmęczenie ucieka. Szerokie lany lasów zbliżają się do nas, biorą w ramiona czarny pociąg, nucą dumki i szepcą do ucha zapomniane legendy, aby niezadługo pchnąć go w szeroką, słońcem zalaną dolinę Prutu. Mijamy szerek wiosek, aż wreszcie z szumem i hałasem pociąg zatrzymuje się na dużej stacji, w Jaremczu, (przezywanej „Jarmułczem”, z powodu wielkiej ilości żydów)
Jaremcze położone jest w dolinie Prutu, może w najładniejszej części Podkarpacia; posiada ono stosunkowo kulturalne urządzenia, jak oświetlenie elektryczne, samochody, autobusy, kawiarnie i t. d. Miejscowy zarząd, niechcąc zapewne, aby letnicy wchłaniali w siebie zbyt wielką ilość kurzu, polał szosę jakąś czarną cieczą, wydającą bardzo niemiłą woń nafty. I krzywi się żyd i nieliczny katolik, zapominając narazie o panującem tu antysemityzmie. Więc uciekamy coprędzej w bok, a stając niezadługo w obliczu wspaniałych wodospadów, zapominamy szybko o wszelkich brakach Jaremcza czy Jarmułcza, oczarowani, pochłonięci pięknem, które stworzyła cudowna natura i łaskawie nam je podziwiać zezwala…
Ale jedziemy dalej i zatrzymujemy się wkrótce na małej stacyjce, noszącej dziwną dość nazwę: Kamień Dobosza. Do owego Kamienia Dobosza przyrosła legenda o odważnym, walecznym rozbójniku, Doboszu, ukrywającym się w okolicznych pieczarach. Cała ludność Podkarpacia ochraniała go, myliła poszukiwania władz i ocaliła swego bohatera przed karzącą ręką sprawiedliwości. Po śmierci Dobosza usypano mu kopiec, zakończony krzyżem kamiennym. Gdy szyny kolejowe połączyły całe Podkarpacie ze Lwowem, mała wioska, w której ongiś żył i umarł Dobosz, została nazwana imieniem rozbójnika.
Mijamy Delatyn, znany ze swych dobroczynnych solankowych kąpieli, zwabiających dużą ilość publiczności, Mikuliczyn, Jamnę, Podleśniów i zatrzymujemy się na małej, niepozornej stacyjce, W Tatarowie, malowniczym zakątku Podkarpacia, Miejscowość ta otoczona jest ze wszystkich stron górami, które osłaniają ją przed wiatrami i zimnem. W dolinie ciągnie się srebrzysta wstęga wartkiego Prutu, który pędzi po kamieniach hen, z gór, wdal ku nizinom.
Pociąg wolno, lecz wytrwale dąży w górę. Sapie, jęczy, lecz wie, że niezadługo nastąpi kres jego długiej, uciążliwej wędrówki w Worochcie. Już mu nie grożą więcej tunele, z których jeden łączy Jaremcze z Kamieniem Dobosza, a drugi Mikuliczyn z Delatynem. I rzeczywiście zatrzymujemy się nareszcie w Worochcie, ostatniej klimatycznej stacji Podkarpacia.
Worochta, widok kurortu z kamiennym wiaduktem kolejowym na pierwszym planie
Worochta, pod względem wielkości, zajmuje wśród pereł Podkarpacia pierwsze miejsce po Jaremczu. Niczem się zresztą nie różni od siostrzanych jej letnisk: może posiada tylko nieco mniej uroczo położenie, ten sam zresztą brak kulturalnych urządzeń i… mocno przesolone ceny. Zapomina się wszakże prędko o wszelkich niewygodach, gdy ze szczytu Chomiaku (1240 m.) lub wyższej Howerli podziwia się cuda, tchnące pięknością i otulone czarem dzikiej, nieokiełznanej natury. Niestety! I tutaj świętą ciszę górską mącą hałaśliwe wycieczki, A panna Salcia wyśpiewuje z zapałem: „nie kładź palca…“ Więc chciałoby się jej poradzić, aby go już nareszcie włożyła, ale byle cicho…
Rdzenni mieszkańcy Podkarpacia, huculi, zachwycają nas jaskrawą barwnością odzieży, zrobionej z samodziału. Kobiety noszą długie, białe koszule, przewiązane w pasie dwoma fartuchami: jednym jaśniejszym, zakładanym z przodu, drugim ciemniejszym (przypominającym nieco spódnice, noszone przez mieszkanki z okolic Krakowa) — z tyłu. Na szyi mają wiele sznurów paciorków, wśród których znajdzie się zawsze naszyjnik z dawnych monet austrjackich. Mężczyźni są ubrani ciemno. Jedyną jasną plamę tworzy biała koszula, ślicznie wyszyta czerwonym haftem i barwne, samodziałowe skarpety.
Huculi kierują się w życiu wygodną dewizą: ubi bene, ibi patria, a ponieważ Polska (czytaj letnicy) dostarcza im lekkiego zarobku, nie dziw więc, że odnoszą się do nas życzliwie. Hucuł jest zresztą bardzo leniwy i woli zredukować swoje potrzeby do minimum, byleby tylko nie pracować. Mieszka on w licho skleconej chacie, pozbawionej komina, a dym wydobywa się przez otwór w dachu. A nie należy zapominać, że hucuł jest bardzo zdolny, że jest doskonałym cieślą z Bożej łaski, i, gdyby tylko chciał się uczyć i pracować, stałby się wspaniałym zaiste architektem. Pozatem wykonywa on prześliczne, artystyczne przedmioty z drzewa, za które naturalnie obdziera letnika żywcem ze skóry. Letnik jęczy, lecz płaci, a hucuł radośnie zaciera ręce i próżnuje w dalszym ciągu. Gdyż pracuje on tylko wówczas, gdy go bieda zaczyna dusić. Woli, po stokroć nic nie robić, żywić się płodami, których mu nie skąpi matka-ziemia i urozmaicać sobie życie na swój sposób.
Malownicza grupa hucułów w strojach narodowych [opis i zdjęcie zamieszczone w art. S. Osińskiej]
Chociaż wielożeństwo, naturalnie, nie istnieje i hucuł ma tylko jedną „żinkę”, lecz prawo nie może mu przeszkodzić wchodzić w liczne nielegalne związki z tem większą łatwością, że czem hucułka ma więcej „przyjaciół“, tembardziej jest ceniona i kochana przez swego „człowika”. Dodać wreszcie należy, że pod płaszczykiem współdzielni i związków zawodowych kryją się komuniści, węsząc, gdzie łatwy żer do zdobycia. Największą atoli przeszkodą szerzeniu się tej zarazy stanowi piękna, uśmiechnięta twarz hucuła i jego niezłomna dewiza: ubi bene, ibi patria.
St. Osińska
Obraz Juliusza Kossaka, Huculi na górskiej drodze, 1892
* Tekst pochodzi z artykułu Stefani Osińskiej pt. Ze Stanisławowa do Worochty, który został zamieszczony w czasopiśmie „7 Dni” Tygodnik Ilustrowany, Nr 33 (1929)
Pozostałe posty z Wędrówek PO GALICJI: