Nieco o Przemyślu w 1897 roku
– „gnojnik” na Bramie i wielkomiejska Franciszkańska (cz. I)
Jest rok 1897. Rok wcześniej, Przemyśl odwiedził Najjaśniejszy Pan – cesarz Franciszek Józef I. Rządy w mieście od piętnastu lat sprawuje, starszy od Franciszka Józefa o osiem lat – burmistrz Aleksander Dworski. Miasto ma przed sobą jeszcze ponad piętnaście lat, zanim – za sprawą następców A. Dworskiego – doczeka się rządów komisarycznych. Póki co jednak, Przemyśl, któremu ciągle brakowało funduszy, kroczy drogą ciągłego, choć nieco powolnego rozwoju. Mieszkańcy doszukują się w nim oznak wielkomiejskości, choć ze Lwowem czy Krakowem trudno było się Przemyślowi równać.
Spójrzmy zatem na Przemyśl roku 1897. Ku końcowi zmierzała właśnie sześcioletnia kadencja ówczesnej Rady miejskiej i burmistrza. Ocena działalności ówczesnych władz może stanowić ciekawy przyczynek do refleksji na dniem dzisiejszym naszego miasta. Z tych też powodów skupimy się głównie, na tym jak wyglądały przemyskie ulice i ich kamienice, na tym co powstawało i z czym trzeba było się zmagać w społecznym życiu mieszkańców miasta. Przegląd prasy zaczniemy (i skończymy) może dość nieoczekiwanie, a mianowicie od materiałów „Słowa Wolnego”, gazety, która pojawiła się właśnie w 1897 roku na lokalnym rynku prasowym … i niestety dość szybko z niego zniknęła.
Powykręcane ulice i tandetne kamienice
„Czołem ! przed grodem dobiegającym 40 000 mieszkańców (…) trzecim z rzędu w kraju – zaczął swój przegląd kondycji miasta redaktor „Słowa Wolnego” w jego pierwszym numerze z 4 października 1897 roku. „Zaszczyt ten statystyczny – kontynuował – pociąga za sobą niestety ciężary, a czy podołano im w zupełności lub bodaj częściowo, postaram się wykazać w niniejszych uwagach (..). Trzeba przyznać, że przy nader szczupłych dochodach, jakimi rozporządza miasto, ściskając kiesę, uczyniono stosunkowo bardzo wiele. Mimo systemu oszczędnościowego zaradzono jako tako nędzy szkolnej, bruki, chodniki, plantacje i drogi pozakładano, rozszerzono i utrzymuje się je w znośnym stanie, zaprowadzono oświetlenie elektryczne – ot przystrojono i przyozdobiono szatę przyoblekającą Przemyśl z nieszczególnym wprawdzie smakiem, jednak zawsze stosując się do wymogów postępu.”
Są też i braki, „bogdaj wspomnieć o kapryśnie wykręconych ulicach nowych. Do linii prostych czują one u nas wstręt nieprzezwyciężony. (…) Zresztą na prostowanie kontów i wyrównywanie zaułków zapóźno. (…) Szperam – pisze dalej autor – po komórkach mózgowych i znajduję brak drugi: styl. Styl przemyskich kamienic – (…) ma być, twierdzą rzeczoznawcy, nowożytnym vulgo wiedeńskim. Ja profan upatruję w nim jednostajności, płaskości i wybitną cechę ściągania czynszu jak najwydatniejszego. Fasady są tandetne, upstrzone tuzinkowymi odlewami z gipsu lub co najwyżej, betonu, mania balkonów razi. Wewnątrz spotykasz ciasne cele o 3, 4 oknach, tyleż drzwi. (…). Kuchnia zazwyczaj ciemna, inne wygody sprowadzone do minimum. Ale płacić musisz słono – bo powiada gospodarz: „u mnie są klosety! A wiem o tym dobrze z powonienia, że owe klozety nieprzepłukiwane zabijają.” [ „Słowo wolne” z dnia 4 października 1897 r]
Na podobne bolączki zwrócił już rok wcześniej uwagę „Kurier Przemyski” pisząc: „Przemyślowi położonemu na stoku góry, przeciętemu Sanem, zmywanemu każdą ulewą i otoczonemu pasmem wzgórz, które wieńczą lasy i gaje, brak przecie powietrza. Domy kupią się, ulice są wąskie i nieregularne, nie ma placów wolnych, nie ma perspektywy, nie ma przewiewu. Dlaczego? Bo mimo planu regulacji miasta magistrat i rada nie baczą nic a nic na higienę, na estetykę, zatwierdzając plany nowych budowli, powstających na starych ruderach, bo nie chcą do wnętrza grodu niezmienionego od czasu kiedy mur wewnętrzny chronił jeszcze mieszkańców przed zagonami nieprzyjacielskimi, wpuścić światła.” [Kurier Przemyski nr 56 z 12 lipca 1896]
Na inne „dolegliwości” w obszarze budownictwa zwracało w tym samym czasie uwagę „Echo Przemyskie”. W numerze 84 z 21 października 1897 r. czytamy: „(…) zauważyliśmy, a raczej konstatujemy w mieście naszem brak pięknych domów parterowych, które nazywają willami. Gdzieindziej domy takie stanowią we wszystkich stronach miasta prawdziwie ozdobne zakończenie i przejście z miasta murowanego do przedmieść. W Przemyślu ich prawie niema, i nie objawia się wcale dążenie, aby były. U nas buduje się albo kamienicę kilkupiętrową, albo, jak kogo nie stać, to jaką bądź budę. Nie szukajmy daleko. Przy gościńcu Sanockim wybudowano w ostatnich czasach kilka takich bud, a przecież każdy przyzna, że tam miejsce aż się prosi na piękne stylowe domeczki.”
„Piękne stylowe domeczki” znaleźć można jednak było przy ulicy Węgierskiej. To tu właśnie, w jednej z willi zamieszkał „na stałe” arcyksiążę Leopold Ferdynand, który 17 maja 1897 roku o godz. 2,55 przybył pociągiem pośpiesznym do Przemyśla. Arcyksiążę Leopold Ferdynad, który został mianowany majorem przy 45 pułku piechoty zamieszkał w willi „Małgorzata” należącej do architekta Waluszczyka, zajmując tam jedno piętro. Trzeba dodać, że z okazji przyjazdu arcyksięcia nie było „żadnego urzędowego przyjęcia”, a arcyksiążę dopiero w południe „składał wizyty wszystkim dygnitarzom miejscowym.” Pod koniec miesiąca odwiedził arcyksiążę Leopold Ferdynad zakład B. Hennera, gdzie „zażądał kilku zdjęć fotograficznych”, które mistrz wykonał „ku wielkiemu zadowoleniu arcyksięcia z wielkim smakiem, prawdziwie artystycznie”. [Echo Przemyskie, nr 59 z 1 lipca 1897]
Oczywiście, nie była to pierwsza wizyta w naszym mieście członka rodziny cesarskiej, ale była to „wizyta” stosunkowo długa i wielce znacząca dla całego późniejszego życia Leopolda Ferdynanda – o tym jednak napiszemy wkrótce w osobnym poście.
„Gnojnik” na Bramie i wielkomiejska Franciszkańska
Wracając do uwag krytycznych dotyczących stanu samego miasto, trudno się nie dziwić, gdy na łamach prasy pojawiała się co jakiś czas sprawa Placu Rybiego i Placu na Bramie. Na Placu Rybim – zauważał „Kurier Przemyski” – „doły, kupy gruzów i kamieni, walące się oparkanienia, śmietniki, kałuże tworzą chaos, nieprzynoszący zaszczytu miastu, które pozuje na wielkie.” Na Placu na Bramie „smród stajenny, dzikie wrzasaki furmanów, bezustanne przezywania i bójki”
„W czasie panującej przez kilka dni słoty – pisał „Kurier Przemyski w kwietniu 1897 r. – każdy kto ma nos i oczy mógł się przekonać, że plac na „Bramie” jest jednym wielkim gnojnikiem. Błoto i gnój koński stworzyły cuchnącą mieszaninę, rażącą zmysły powonienia i mierne bogdaj poczucie estetyczne. Obcy, przybywający do Przemyśla musieli odnieść wspaniałe wrażenie o porządkach trzeciego w kraju grodu.” [Kurier Przemyski nr 25 z 1 kwietnia 1897 r.]
Podobnie sytuację oceniała gazeta „Echo Przemyskie”. „Ten z wszech miar niesmaczny kąt, tę stajnię pod gołym niebem urządzoną, ziejącą na około zatrutem powietrzem i szpecącą serce miasta, w sposób chyba nie do opisania” winno się czym prędzej uporządkować. „Jeżeli się zważy – pisał autor notatki w „Echu Przemyskim” [ nr 41 z 23 maja 1897 r.] – że za mały zresztą plac ten na postój fiakierski, okolony jest i Domem Bożym i wieloma żywotnymi interesami handlowymi i poważną instytucją finansową i pierwszorzędnym a nadto znakomicie renomowanym hotelem z kawiarnią i restauracją, że przeto uczęszczany jest, rzekłbym przez tysiące ludzi dziennie z konieczności tu napływających, jeżeli się zważy, że plac ten jest pierwszem miejscem, uderzającem przybysza w oczy (i nos) i uprzedzającym sąd jego w ogólności, to doprawdy mimowoli dziwić się potrzeba, że dotąd nic nie zrobiono, czego same już względy zdrowotne i estetyczne gwałtownie domagają się.”
Pomimo tak krytycznego spojrzenia zauważono jednak również kilka jaskółek „dobrej zmiany”. Należał do nich min. „portal wspaniały, okaz wystawowy”, który zdobił sklep p. Sapaka przy ul. Mickiewicza. Portal ten „wykonano – jak twierdzi gazeta – w znanym zakładzie stolarskim p. J. Rogowskiego. Do portalu nastraja się zupełnie smakowna wystawa sklepowa mundurów, przyborów mundurowych i broni o wyglądzie prawdziwie wielko-miejskim.” [ „Słowo Wolne” z dnia 4 października 1897 r] „Wielce postępowym i wielkomiejskim – pisało „Słowo” w innym miejscu – jest urządzenie wewnętrzne kamienicy p. dra Lityńskiego przy ulicy Grodzkiej. Zaprowadzono tam wszędzie oświetlenie elektryczne.” Główne jednak zmiany nastąpiły w pierwszej połowie roku na ulicy Franciszkańskiej, która w końcu doczekała się wybrukowania.
„Ulica Franciszkańska – pisało „Echo Przemyskie” [nr 48 z 17 czerwca 1897] – ma obecnie wygląd wielkomiejskiej ulicy. Prowadzona równo od całej swej długości miłe dla oka czyni wrażenie, granitowe kostki usuną na długie lata wszelkie jamy i wyboje. Chodnik rozszerzony o ile szczupłość miejsca pozwalała – a miejscami za szeroki, stanowić będzie wielką wygodę dla przechodniów. Publiczność nasza zwłaszcza mieszkańcy ul. Franciszkańskiej winni być z całym uznaniem dla Zarządu miasta, który stara się energicznie i nie szczędzi kosztów (…) aby miasto przyozdobić, a mieszkańcom zapewnić wygodę.” Zarówno Franciszkańska, jak i inne budowlane poczynania kończącej w roku 1897 swoją kadencję Rady miejskiej, zostały dostrzeżone i zyskały uznanie na łamach przemyskiej prasy (o tym jednak piszemy w drugiej części naszego postu).
W każdym razie, pod koniec roku „ruch budowlany” w mieście wyglądał nadal „nader korzystnie”. „Rozpoczęte we wrześniu kamienice – pisało „Słowo” – doczekają się dachów z końcem b.m. i bez szkody dla murów przetrzymają zimę. Ruch budowlany daje także zarobić setkom rąk, które inaczej musiałyby spoczywać bezczynnie. Wiele to znaczy – podkreśla „Słowo Wolne” – wobec drożyzny przygniatającej proletariat miejski” [ „Słowo Wolne” z dnia 18 października 1897 r]
Niebezpieczna profesja albo cegłą po głowie
W związku ze wzmożonym „ruchem budowlanym”, wzrosła również liczba wypadków na lokalnych budowach. O ile więc ciągle drożyzna „przygniatała proletariat miejski”, o tyle proletariat incydentalnie „przygniatał” uliczny bruk. Oto bowiem, jak donosi w tym samym numerze gazeta „Słowo wolne”, spadł w połowie miesiąca „z wysokości drugiego piętra murarz Ulanowicz zajęty wyprawą okna przy jednej z kamienic nowych przy ulicy Mickiewicza” (z dodatkowych źródeł dowiedzieć się możemy, iż chodziło tu o kamienicę Borucha Hennera – patrz. „Echo Przemyskie” nr 84/1897). Na szczęście, „prócz lekkich zadarć naskórka nie odniósł Ulanowicz żadnych innych zewnętrznych uszkodzeń, co jednak nie wyklucza – dodaje „Słowo” – zaburzeń w organach wewnętrznych.” I rzeczywiście, kilka dni potem, Ulanowicz, którego przewieziono z miejsca wypadku do szpitala powszechnego, dokonał tam swego żywota. Murarz Ulanowicz nie był ani pierwszą, ani ostatnią ofiarą, prowadzonych wówczas w Przemyślu prac budowlanych.
Pod koniec listopada omawianego 1897 roku, „o godzinie pół do 8 rano przy budowie kamienicy przy ulicy Franciszkańskiej ”cieśle ciągnęli sznurami deski na wysokość dwóch pięter do wiązania dachu, który następnie miał być blachą kryty. (…) Zamiast ciągnąć deski za pomocą bloku, który powinien był być osadzony na belkach co najmniej na metr odstających od muru, użyto do tego zwykłych sznurów wspartych bezpośrednio na murze, przez co deski ciągnięte w górę uderzały ciągle o mur, zawadzały i obijały gzymsy. Na dole wiązał i poddawał deski towarzysz ciesielski Jan Wiech. W chwili kiedy deski były już niemal u celu, zawadziły o górne gzymsy, wyrwały cegłę, tak zwaną dziewiątką, wagi od 9 do 10 funtów, która spadając płazem uderzyła nieszczęśliwego Wiecha w głowę.” Wiech padł na miejscu bez przytomności, co nie dziwi bardzo, gdyż cegła niemal wbiła mu się w głowę „druzgocąc wewnątrz czaszkę”. O ratunku mowy być nie mogło. Nie odzyskawszy przytomności, zmarł wkrótce, mając czterdzieści kilka lat, „osieracając wdowę i pięcioro niezabezpieczonych dziatek.” Winą za wypadek obarczono, prowadzącego prace, majstra ciesielskiego Wojciecha Kantora. Gdyby jednak tylko taka była jego wina, że dopuścił (nakazał) wciąganie desek bez bloku, to może sprawa by „przyschła”. „Ba, ale tego nie dosyć. Kantor nie zgłosił żadnego z pracujących robotników w powiatowej kasie chorych, a tem samem w zakładzie ubezpieczeń, pomimo, że ściągał im w sobotę opłatę na ubezpieczenie z zarobku.” [ „Słowo Wolne” nr 9 z dnia 29 listopada 1897 r]
Jak więc możemy się przekonać, nie tylko ubezpieczenia od śmierci i nieszczęśliwych wypadków w owym czasie w Przemyślu funkcjonowały, ale i ówcześni pracodawcy nie różnili się zbytnio od współczesnych. Choć może, to jest i niezbyt sprawiedliwe porównanie. Który bowiem współczesny przemyski mistrz ciesielski – tak jak Wojciech Kantor w 1897 roku – może się pochwalić, że jest jednocześnie właścicielem domu publicznego i nocnej knajpy w Rynku? No, przecież nie ma takiego !!!
Opr. M.Pietrzak
Poniżej link do wszystkich
dotychczas opublikowanych materiałów:
Od kilku już lat Przemyskie Historie.pl starają się przybliżać mieszkańcom Przemyśla historię ich pięknego miasta. Jeśli choć trochę podoba Ci się to co robimy;
OBRAZKI Z MIASTA: pozostałe posty