Od biesiady do pogrzebu
czyli obrazki z życia dawnej szlachty *
Marcin Duma
Czytając dzieje ziemi przemyskiej, uświadamiamy sobie, jak wielką rolę odgrywała ona w historii Polski. Począwszy od średniowiecza przez kolejne stulecia mieszkańcy tych terenów byli świadkami różnych wydarzeń, z których nie każde osławiało ziemię przemyską. Wystarczy sięgnąć po wspaniałe dzieło pt: „Prawym i Lewym” , autorstwa znanego i cenionego historyka Władysława Łozińskiego, aby przekonać się o różnorodności i barwności postaci, jakie tu żyły w okresie nowożytnym. Bohaterami dzieła nie zawsze pozytywnymi, jest brać szlachecka, która często w XVI, XVII wieku była na ustach mieszkańców całej ówczesnej Rzeczypospolitej. To tutaj w ziemi przemyskiej jak podaje autor: „koncentruje się niejako splendor nazwisk i dostojeństw całego województwa…” . Dziś po tych zacnych rodach szlacheckich pozostały jedynie miejscowości, zamki, pałace, dwory. Czasy tamte minęły bezpowrotnie, a wraz z nimi ludzie, których życie codzienne, zachowanie różniło się znacząco od naszego dzisiejszego.
Podróże
Szlachta bardzo często podróżowała nie tylko z ważnej potrzeby ale też bez konkretnego celu. Nie obawiano się odległości czy fatalnego stanu dróg i mostów. Nie inaczej było w ziemi przemyskiej, wyjeżdżano na sejmiki do Sądowej Wiszni, a wybrani do sejmu udawali się do Warszawy. Ponadto celem podróży stawała się stolica województwa lub najbliższe miasto, do tego dochodziły wzajemne odwiedziny w majątkach ziemskich a także wyjazdy za granicę. Każde opuszczenie rodzinnego domu było wielką wyprawą. Najczęściej podróżowano konno, jeśli nie pozwalało na to zdrowie, formowano cały tabor wraz z kuchnią i służbą. Bardziej bogato wyglądały orszaki magnackie, na które składały się tłumy dworzan, czeladzi oraz oddziały prywatnego wojska. Taka karawana wyruszała nawet na pięć dni przed wyjazdem samego Jegomościa.
Koń polski prowadzony przez szlachcica. Ryc. M. E. Ridigera.
Gościnność
Staroszlachecka gościnność, tak rozsławiona po całym świecie przez cudzoziemców, wcale w tamtym czasie nie wiązała się z przyjemnością a wręcz odwrotnie z awanturą. Najlepiej oddawały to słowa Krzysztofa Opalińskiego wojewody poznańskiego: „Zabić, kto wymyślił być gospodarzem w domu, lepiej zawsze gościem”. Poniekąd zwrot ten był słuszny, ponieważ większość przedstawicieli stanu szlacheckiego była w ciągłym ruchu, odwiedzając przyjaciół czy krewnych przemierzała nawet 100 mil po fatalnych drogach i mostach. Nic więc dziwnego, że kiedy ów podróżnik zanim dotarł do celu, zapukał do drzwi przypadkowo napotkanego dworu nie zawsze był miło i serdecznie witany przez gospodarza i jego rodzinę. Powodem takich sytuacji były zbyt częste nieproszone odwiedziny, które trwały najczęściej kilka dni oraz pojawienie się niechcianego gościa z liczną u boku służbą i końmi. W związku z tym dość szybko pojawiło się wśród szlachty trafnie oddające całą sytuację wymownie brzmiące powiedzenie: „Gość nie w porę gorszy od Tatarzyna”. Inaczej się miała sytuacja, kiedy do drzwi zapukała rodzina czy sąsiedzi. Wtedy cały dwór oraz dusza gospodarza otwierały się szeroko przed gośćmi, najlepiej oddawały to słowa, które do dziś znamy: „Gość w dom, Bóg w dom”. Dworek wtedy rozbrzmiewał śmiechem, śpiewem, tańcami, rozmowami do rana, grą w szachy, warcaby, kości i karty. Przy tym wygłaszano wdzięczne mowy i wznoszono toasty, ale to działo się najczęściej przy stole.
Polonez pod gołym niebem; mal. Kornel Szleger (W. Łoziński – „Życie polskie w dawnych wiekach”)
Bankiet
Biesiada była głównym punktem każdego spotkania prywatnego czy politycznego. Stoły były ustawiane w kształcie podkowy i przykrywane cienkimi, kosztownymi obrusami. Przed każdym z gości stawiano talerz ale noży i widelców nie podawano, każdy z przybyłych przynosił je ze sobą, podobnie było z łyżką, którą noszono za pasem lub u pasa. Często na jej trzonku wygrawerowane były krótkie wierszowane dewizy o charakterze żartobliwym np: „Jedz mną a skromnie, a nie myśl o mnie”.
Przed rozpoczęciem uczty każdy z gości mył ręce w naczyniu z wodą, które przynosiła służba gospodarza. Kobiety, jeśli brały udział w takim bankiecie, zasiadały albo obok siebie po jednej stronie wspólnego stołu lub przy osobnym. Biesiadę zaczynano od podania różnego rodzaju mięs, następnie pasztetów i ciast. W czasie uczty pito piwo, do którego wrzucano grzanki, natomiast wino wypijano w trakcie zjadania potraw i wznoszenia toastów. Pierwszy toast wygłaszał gospodarz, który podawał następnie kielich z winem (pojemność 0,5 litra lub więcej) obok siedzącym biesiadnikom i tak szklanica wędrowała z rąk do rąk. Pito tak jak wypadało czyli zdrowie każdego z gości. Na bardziej tłumnych bankietach honorowano toastem najznamienitszych kompanów, innych ucztujących wymieniano grupowo. Toast wznoszono na stojąco (siedziały tylko osoby chore lub wiekowe), aby nie urazić gospodarza lub osoby, do której był kierowany. Często takich „wędrujących” kielichów było kilka a odmówienie wypicia uznawane było za grubiaństwo. W XVII wieku nasiliła się tendencja organizowania bardziej hałaśliwych a wręcz awanturniczych uczt. Podany kielich należało wypić do dna, w innym przypadku był ponownie uzupełniany.
Uczta u Radziwiłła; mal. Aleksander Orłowski
Barwnie przedstawia taką sytuację Jędrzej Kitowicz w książce zatytułowanej „Opis obyczajów za panowania Augusta III ”:
“U niektórych panów lokaje, hajducy (…) mieli rozkaz raz na zawsze podczas uczty pilnować, kto nie wypił, aby mu dolano; na ten koniec służebni domowi jedni się porozsadzali z flaszami dokoła stołu, drudzy z tymi pod stół powłazili. Jeżeli nie wypijający kielicha swego, broniąc się od dolewki sąsiada, wyniósł go w górę albo za siebie uchylił, pachołek na to czatujący sprawnie mu go dolał; jeżeli skrył go pod stół, to samo zrobił mu siedzący pod stołem służka. I tak ów niedołężny pijak, który nie mógł duszkiem wygarnąć kielicha, kręcił się jak wąż tam i sam, w górę i na dół z kielichem, a wszędzie mu go dolewano, aż póki do dna trunku przybywającego nie wymęczył (…).” Trudno się też było wymknąć z takiego spotkania niepostrzeżenie – i tu uciekinierów ścigali słudzy gospodarza przyjęcia. Ten powiadomiony przybywał z resztą gości, by wypić z odchodzącym strzemiennego. A że należało wypić kielich w podzięce gospodarzowi, gospodyni, znakomitej kompani… pijaństwo zaczynało się na nowo i jeżeli przez cały czas uczty nie zwalił się z nóg, to na pożegnaniu został bez zmysłów” .
Trunki odgrywały znaczącą rolę w zabawach prowadzonych przy stole, do których to używano najrozmaitszych specjalnie wykonanych szklanic. Jednych zawartość można było opróżnić tylko przechylając się mocno do tyłu, w innych nie dało się tego zrobić, aby były puste. Często spotykanymi kielichami przy stołach były „kulawki”, które nie posiadały stopy, przez co musiały być w ciągłym ruchu. Efektem końcowym, biorąc pod uwagę ilość wypijanego alkoholu oraz czas trwania bankietu, który wynosił pięć sześć godzin, była duża ilość „chorych” już w trakcie uczty a do tego dochodziły awantury i burdy, które kończyły się nawet kalectwem i śmiercią biesiadników. Nie dość na tym, wielką ujmą dla gospodarza było wypuszczenie gości trzeźwych, jeśli tak się działo, tracił on reputację. Możemy powiedzieć, że nie wszyscy byli opojami, ale z pewnością wszyscy ulegali modzie na upijanie się podczas uczt. Takie zachowanie piętnowali pisarze, moraliści, ale jeśli przykład szedł z góry od króla i magnaterii, jak to miało miejsce w dobie saskiej, to następował pełny rozkwit spędzania w taki sposób wspólnie wolnego czasu. Zmiany nastąpiły za czasów panowania ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego, który sam brzydził się pijaństwem. Postawa króla i jego otoczenia wpłynęła na przewartościowanie modelu gościnności szlacheckiej w Rzeczypospolitej.
Ubiory w Polsce 1200-1795; Jan Matejko, Kraków, 1875.
Pogrzeb
Choć ta uroczystość nie należała i nie należy do przyjemnych, to była ona wspaniale i kosztownie przygotowywana przez szlachtę. Rodzina zmarłego dbała, aby trumnę odpowiednio przystrojono i umocowano na niej portret trumienny. Przedstawiał on podobiznę zmarłego, (chodziło o to, aby sam zmarły mógł uczestniczyć w uroczystościach). Kiedy chowano znaczącą osobę, pogrzeb odbywał się w wielkim stylu. Za trumną kroczył ulubiony koń nieboszczyka okryty żałobną kapą, niesiono miecz, szyszak i tarczę. Zdarzało się, że do kościoła wjeżdżał rycerz w zbroi, który u stóp katafalku kruszył kopię i upadał z konia na posadzkę w taki sposób, aby wywołać wśród zgromadzonych poruszenie. Inny zwyczaj polegał na tym, że za trumną podążała osoba, która swoją budową fizyczną i podobizną twarzy przypominała zmarłego. Wrażenie było takie, że nieboszczyk sam siebie odprowadzał do grobu. Tak było w przypadku pogrzebu hetmana Stanisława Koniecpolskiego w Brodach w 1646 roku. Byli i tacy zmarli, którzy wiodąc dostatnie życie, w swojej ostaniej woli rezygnowali z tak wystawnych ceremonii pogrzebowych. Przykładem tutaj może być właściciel Krasiczyna, starosta przemyski Marcin Krasicki, który w swoim testamencie pisał: „A co się tyczy ciała mego grzesznego, skoro mnie tylko Pan Bóg z tym mizernym światem rozłączy, rozkazuję i proszę wielce,aby ciało moje w tej, w której teraz jest koszuli, włożywszy na mnie habit karmelitański, bez żadnego obmywania i dotykania było jak najprędzej ułożone w trumnę, którego pogrzeb u ojców karmelitów bosych przemyskich przeznaczam, szkap nie wodząc, ani niepotrzebnych ceremonji czyniąc przystojnie odprawić.”
Znaczącym zwyczajem towarzyszącym uroczystościom pogrzebowym było zawieszanie w kościele chorągwi, która opatrzona była w nazwisko, herb i datę śmierci, a czasem widniał na niej malowany portret zmarłego ( zdarzało się, że elementy te znajdowały się na trumnie). W innych przypadkach chorągiew zastępowano epitafiami o bardzo znaczącej wymowie często skłaniającej do refleksji, tak jak miało to miejsce na pogrzebie Jana Fredry w 1589 roku kasztelana przemyskiego:
„Zacny Fredro tu leży, mąż za wieku swego
Zawołany kasztelan kraju przemyskiego;
W pokoju, niepokoju równie doświadczony,
Sąsiadowi i królom w radzie nie zganiony,
Zachowania wielkiego, wielkiej stateczności,
Postępków starożytnych, szczerej pobożności.
Grób kości ma, a sława na ziemi została,
Dusza bodaj w pokojach niebieskich mieszkała”.
Szlachcianki w XVI i XVII wieku prosiły, aby chowano je w habitach zakonnych, ale ubierano je także w powłóczyste poważne szaty. Młode kobiety zmarłe w kwiecie wieku strojono w bogate suknie z drogocennymi klejnotami oraz kornetem na głowie. Przygotowując się do pogrzebu, nie patrzono na koszty i czas z tym związany. Czasem taka uroczystość doprowadzała rodzinę do poważnych problemów finansowych, ponieważ każdy ród starał się, aby pogrzeb na długo pozostał w pamięci zgromadzonych oraz żeby był tematem do rozmów w trakcie spotkań towarzyskich. Tak też przygotowane uroczystości pogrzebowe spełniały ambicje rodziny zmarłego oraz zgromadzonych a tym samym wyróżniały stan szlachecki od innych warstw społecznych ówczesnej Rzeczpospolitej.
Nagrobek Jana Fredry, kasztelana przemyskiego w Archikatedrze w Przemyślu.
* Artykuł Pana Marcina Dumy ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Nasz Przemyśl” nr 96 z grudnia 2012 roku
Poniżej link do wszystkich
dotychczas opublikowanych materiałów:
Od dwóch lat Przemyskie Historie.pl starają się przybliżać mieszkańcom Przemyśla historię ich pięknego miasta. Jeśli choć trochę podoba Ci się to co robimy;
Posty opublikowane w ostatnim czasie
Czasy I Rzeczypospolitej: pozostałe posty