Okruchy pamięci / Przemyskie okolice
Kopysno …tam były najsłodsze maliny
„Miejsce magiczne” – określenie przed laty modne, dziś nadużywane i przez to zdewaluowane. Mówi się tak o staromiejskich zakątkach, zaniedbanych, ale mimo to albo dlatego właśnie pełnych nieuchwytnego uroku. O widokowych miejscach w górach, o których wiedzą wszyscy „prawdziwi turyści”. Przy czym – co dla spełnienia kryteriów miejsca magicznego najważniejsze – jedne urocze zakątki i widokowe pagórki mają jeszcze „to coś”, co sprawia, że tytuł „miejsca magicznego” jest im przyznawany, inne, choć urodą nie ustępują wcale – nie. Ten tekst będzie próbą zdefiniowania, czym jest „to coś”.
Przypominamy tekst Olgi Hrynkiw „Tam były najsłodsze maliny i najbardziej pachniały poziomki” zamieszczony w „Przemyskim Przeglądzie Kulturalnym” 4(7) 2007.
Nocami władyka z latarnią pomyka
Wiadomo, że władyka zmarł w 1609 roku, nie wiadomo do końca, gdzie jest pochowany – niektórzy twierdzą, że nieopodal wsi, na wzgórku zwanym Horbysko, i że to właśnie jego duch pomyka wieczorami po kopyśniańskich łąkach, rozświetlając sobie drogę latarnią… Ba, są powody, by sądzić, że ludzie pojawili się tu znacznie wcześniej niż w XV wieku. W pobliskim lesie zwanym Grabnik odkryto pozostałości grodu datowanego na XI/XII wiek, według tradycji stał tam niegdyś zamek, stąd dawni mieszkańcy wsi nazywali to miejsce Zamczyskiem. Ponoć była tam kiedyś bardzo głęboka studnia i podziemne przejście do Rybotycz. Dziś miejsce to wygląda po prostu jak pagórek w lesie, z tym że nienaturalnie spiczasty, zamczyska dopatrzyć się w nim jednak nie sposób. Ale już cudowne źródełko bijące spod wielkiego buka, wkładane przez niektórych między bajki, istnieje naprawdę – to drewniana i dość niepozorna cembrowinka o wymiarach maksymalnie 50 na 50 centymetrów, w której zbiera się źródlana woda. Ze źródełkiem wiążą się dwie piękne legendy: jedna o tym, że zakochani, którzy napiją się tu wody i dotkną dłonią pnia buka, szczęście w miłości będą mieli zapewnione, druga – że w Wielkanoc z korony drzewa słychać bicie dzwonów. Za istnienie źródełka autorka ręczy słowem; odnalazła je i odkopała kilka lat temu spod wielkiej sterty liści osobiście! Tyle że w tym roku ślad po źródełku zaginął i dowodu w postaci zdjęcia przedstawić nie można. W okresie międzywojennym wioska miała ponoć własny sklep z wyrobami tytoniowymi, karczmę, dwie kuźnie, dwóch szewców, sklep, czytelnię, szkołę, cerkiew, a w niej ikonostas malowany przez mistrza tzw. szkoły rybotyckiej Józefa Liskiewicza, działał też chór cerkiewny. To jest przeszłość, o której mówi Jarek.
Diabły huśtają się na drzewach, a cerkiew to nie cerkiew
Kopyśno przeszło dwa wysiedlenia: na Ukrainę i na Ziemie Odzyskane. To standard, tak samo było przecież z położoną w pobliskiej dolinie Wiaru Borysławką i wieloma innymi wioskami Pogórza. Wysiedlenie jako wydarzenie historyczne nie jest więc „tym czymś”, czego szukamy. Może w takim razie stary Kettner – ostatni mieszkaniec Kopyśna? Ostatni z żyjących tu do śmierci (bo jest jeszcze kilka osób w Kopyśnie urodzonych, ale mieszkających teraz w bardziej cywilizowanych wioskach albo w mieście). Edward Kettner, z pochodzenia Austriak, potomek dworskiego mierniczego (geodety), którego dziedzic Kopyśna sprowadził do mierzenia lasów, zmarł w latach 90. Dzisiaj jego legenda przebija ducha władyki: – Zachodziłem do starego, kiedy tylko byłem na Kopystańce – wspomina dziennikarz Bohdan Huk. – Opowiadał, że tęskni za sąsiadami i że czasem wychodzi przed chałupę, patrzy na zachód i wypatruje, czy nie wracają… On był bez nich jakby wyjęty z kontekstu i jednocześnie, jako autochton, jak najbardziej w kontekście… Właściwie – to kontekst diametralnie się zmienił, ale on pozostał ten sam. Edward Kettner dbał o cmentarz, pilnował cerkwi. Ponoć to właśnie on uratował świątynię przed rozbiórką: tych, którzy mieli decydować o jej losie, podjął dobrym trunkiem i wytargował, żeby w papierach stało, że nie jest to żadna cerkiew, ale kaplica cmentarna… Udało się. Kaplic w planach rozbiórkowych nie było. Turyści uwielbiali Kettnera. Oni widzieli chaszcze, on opowiadał im o życiu, jakie jeszcze pół wieku temu tu się toczyło, o duchu zmarłej żony, który przychodził do niego na pogawędki, o biskupiej zjawie z latarnią, którą często widywał, o diabłach, które huśtają się tu na drzewach, uczepione ogonami konarów…
To tylko fragmenty tekstu Olgi Hrynkiw o Kopyśnie, który opublikował Przemyski Przegląd Kulturalny.
Całość dostępna jest w formie pdf-u.
POLECAMY LEKTURĘ !!!
Kliknij w okładkę PPK aby przejść do pdf-a.
Okruchy pamięci: pozostałe posty